niedziela, 12 kwietnia 2015

Amerykański zły sen według Ryana Goslinga albo o tym jak aktor ośmiela się zająć krzesełko reżysera.

Zauważyliście, jak spowszedniała ostatnio sytuacja, kiedy znany aktor z dużą charyzmą staje w końcu po drugiej stronie kamery? Clooney, Jodie Foster, Robin Wright, nie wspominając już o takich nazwiskach jak Eastwood czy Gibson. Prawda, wielozadaniowość to właściwie coś, co było w środowisku filmowym powszechne od samego początku, dlatego nie będę tutaj mówić o Chaplinie ani nawet znowu o Branagh, niemniej jednak mam wrażenie, ze dopiero od niedawna widzimy tyle reżyserskiej ambicji wśród aktorów. Ciekawe jest to, w jak bardzo specyficznej są oni sytuacji. Nie można powiedzieć, że są kompletnymi amatorami, bo grając przed kamerą mieli jednocześnie szansę obserwować pracę reżysera i ekipy filmowej, podpatrywać ich warsztat, rozwiązania, wypracowywać kompromisy z ich wizją filmu – co mogło się zresztą udać tylko, jeżeli dobrze rozumieli, jaki efekt tamci chcą uzyskać i jakimi środkami zamierzają się posłużyć. Ale oczywiście jest też druga strona medalu; aktorzy zabierający się do tworzenia własnego filmu często konstruują film chociaż trochę przypadkowo – tu coś wrzucą, tam coś odejmą, tu czegoś spróbują. Trochę przypominają w tym młodych studentów szkół filmowych, którzy nie bardzo jeszcze wiedzą, co może złożyć się na film, a co jest tylko przypadkową sekwencją złożoną z najazdów na puste butelki na pustej drodze. Ale, o ironio, to poruszanie się we mgle może przynieść też znakomite rezultaty, głównie dlatego, że jeżeli jeszcze nie do końca wiesz, jak tworzyć film, to przynajmniej nie wiesz, czego „nie wolno”, być może nikt ci nawet nie powie, że takich ujęć się „nie robi” i może przypadkiem potkniesz się o rozwiązanie, które okaże się przełamaniem filmowej rutyny. OK, po drodze na pewno będzie kilka zgrzytów, ale i tak – jak cudownie popatrzeć na ludzi, którzy nie boją się ryzyka. Nawet jeżeli po prostu jeszcze nie wiedzą, że może by wypadało.

Christina Hendricks w roli aktorki i Ryan Gosling w roli reżysera na planie "Lost River".

Dzisiaj będzie o reżyserskim debiucie Ryana Goslinga. I jedno chcę zaznaczyć już na wstępie: łał, temu człowiekowi naprawdę nie brakuje wyobraźni. Nie spodziewałam się, że drzemie w nim tyle potencjału. Co nie oznacza, że skreśliłam go jeszcze przed obejrzeniem filmu. Pozwólcie, że zarysuję wam tło. Chociaż „Lost River” miało premierę w Cannes, od początku przyczepiono mu złą łatkę. Dlaczego? Z najbardziej banalnego powodu z możliwych: jak to, Gosling wymyślił sobie, że będzie reżyserem? Ten Mickey-niebieskie-oczko-Gosling? Ten celebryta od memów z "hey, gurl"? I jeszcze pcha się na poważne festiwale? Aktorzyna z przerostem ambicji, pff. Oczywiście część krytyki z Cannes mogła wynikać z prawdziwego przekonania, że film jest kitowy (sama nie twierdzę, że jest on jakoś wybitnie dobry od strony czysto technicznej... inna sprawa, że na pewno nie jest zupełnie nieporadny), zwłaszcza, że sama widzę, co w filmie można śmiało skrytykować. Tylko że widać było jak na dłoni, że Gosling zbiera cięgi równo za sam fakt, że jest identyfikowany jako aktor i celebryta, a więc jeżeli ośmiela się nakręcić film, to tak jakby na własne życzenie zamknął się w klatce pełnej wygłodniałych lwów. Jeszcze przed pierwszymi pokazami słyszałam plotki, że film jest klapą. No błagam.

Otóż guzik. Film Goslinga zdecydowanie ma to coś. Więcej – ma to coś, dla czego w ogóle kręci się filmy.

Wiem, że to zdjęcie jest odrobinę on the side of cutesy, ale bardzo chciałam napomknąć o tym, że Goslinga na planie nosiło. Sam taszczył kamerę, przerywał zaplanowane na dany dzień zdjęcia, jeżeli akurat spotkał na ulicy kogoś ciekawego, kogo chciał włączyć do filmu, i po prostu nie stawał opowieści na przeszkodzie, kiedy ta chciała rozwijać się sama. Tak np. powstała bardzo fajnie wpleciona w scenariusz scena z Mama A. Jak to nie jest cinematic spirit, to ja nie wiem, co jest. 

Teraz, kiedy sama miałam okazję zapoznać się z produkcją na trochę przed oficjalną premierą, jestem pod wielkim wrażeniem jego determinacji. Projekt filmu zaczął się właściwie od strony dokumentalnej: Gosling początkowo jeździł sobie po Detroit i robił zdjęcia miejscom, które miały być niebawem zniszczone. Po prostu było mu żal, że już nikt nie zobaczy tego czy tamtego budynku. Miał wtedy jeszcze bardzo romantyczną, muzyczno-samochodową wizję Detroit, ale niebawem przekonał się, jak bardzo opuszczone i straszne może być to miasto. Zobaczcie jakie, paradoksalnie, filmowe stało się Detroit. Można je było ostatnio często zobaczyć w kinie: grało w „Tylko kochankowie przeżyją”, dopełniło historię Sixto w „Searching for Sugar Man” (tu może trochę przesadzam, bo równie dobrze mogłabym rzucić „8 milą”), czy też służyło za społeczne tło w „Gran Torino”. Detroit jest też świetną scenerią dla horrorów, czego dowodzi powodzenie „It follows”. To miasto jest po prostu doskonałym punktem odniesienia do pokazania amerykańskiego snu à rebours. W ogóle, jeżeli jeszcze nie zauważyliście, bardzo jestem zafiksowana na wszelkich odniesieniach do Detroit, bo losy tego miasta przypominają mi trochę Łódź, moją małą ojczyznę. Ok, ale wróćmy do „Lost River”. Gosling jeździł i kręcił Detroit, aż z tego chaotycznego materiału wyłonił się pomysł na historię. Nie wiemy jaka była, bo ponoć uległa dużym zmianom już w czasie samej produkcji. Jak twierdzi reżyser – film sam mu się pisał, kiedy wracał w okolice miasta i poznawał jego mieszkańców. Scenariusz był też częściowo pisany pod aktorów dołączających do obsady; tak np. było z Mattem Smithem, pod którego Gosling zaczął pisać jedną z ról, od kiedy tylko kiedyś w trakcie siedzenia nad scenariuszem usłyszał jego wrzaski w którymś z odcinków Doctora Who, i to doskonale pokryło mu się z wizją postaci, którą właśnie wymyślał. Widzicie, a rodzice zawsze mówili, że nie da się pracować przy zapalonym telewizorze. W sumie Goslingowi udało się zgromadzić dream team złożony ze znajomych, rodziny (Eva Mendes, zresztą co by kto nie mówił naprawdę nieprzypadkowo obsadzona w specyficznej roli), i aktorów, z którymi marzył pracować. Także niby znane nazwisko – Gosling – ale koniec końców produkcja miała wymiar dosyć kameralny, i to wyraźnie przeniosło się na gotowy film.


„Lost River” opowiada o fikcyjnym miejscu w Stanach, mieście, które opuściło już większość jej mieszkańców. Właściwie okolica wymarła po tym, jak kilkadziesiąt lat wcześniej ktoś mądry inaczej postanowił zatopić park rozrywki w celu stworzenia sztucznego rezerwuaru, tylko że przeliczył się i zalał większość miasta. Kamera śledzi losy dwóch rozbitych rodzin: w jednej samotna matka, Billy, (Christina Hendricks) próbuje utrzymać dom i związać koniec z końcem, usiłując zapewnić jako takie warunki swoim synom – małemu chłopcu i wchodzącemu w dorosłość mężczyźnie. Poza nimi w sąsiedztwie nie mieszka nikt poza młodą, nieco osobliwą dziewczyną (Saoirse Ronan) i jej babcią, która pamięta jeszcze czasy, kiedy tytułowej zagubionej rzeki nie było.


Film nie tłumaczy, czemu ci ludzie nie mogą po prostu wynieść się z miasta-widmo, gdzie nie ma żadnych perspektyw, a nad pozostałymi jeszcze mieszkańcami wisi groźba rozbiórki domu, skrajnego ubóstwa i głodu. Nie jest to jednak potrzebne, bo film nie tyle ma na celu opowiedzieć wiarygodną historię, co stworzyć swojego rodzaju baśń, tyle że jest to baśń bardzo mroczna i zdecydowanie nie dla dzieci. Być może nawet wśród dorosłej widowni mógłby się zdarzyć ktoś, kto niekoniecznie chciałby zobaczyć pewne sceny z „Lost River”. Tyle że, naprawdę, warto. Pisze to osoba wręcz nadwrażliwa na makabrę. Sęk w tym, że tu elementy horroru są w jakiś sposób i straszne, i piękne. Powiedzieć, że film Goslinga to horror, to posunąć się za daleko, a z kolei nie ma on też narracyjnej formy thrillera, mimo że wiele osób widzi w nim elementy kina noir. Z drugiej strony, jedna z ważnych lokacji w filmie (patrz: zdjęcie poniżej) była wzorowana na Grand Guignol, miejscu, można by powiedzieć, w którym narodził się horror traktowany jako część przemysłu rozrywkowego. Tak czy owak film jest zdecydowanie miejscami makabryczny. Fascynująco makabryczny. Plasuje się gdzieś pomiędzy amerykańskim magicznym realizmem a surrealizmem wyjętym z Dalego – w każdym razie gdzieś, gdzie wszystko wydaje się być pozornie na swoim miejscu, pozornie znajome, a jednak wykrzywione, poprzestawiane i monstrualne. Dużo jest w tym filmie wrażenia „uncanny”, jak z Sandmana. I jest to rzecz wizualnie porywająca.


Choć zarys fabuły może wydawać się banalny, to właśnie dzięki zanurzeniu jej w mroczną baśniowość nabiera świeżości i tajemnicy. Do pewnego stopnia da się przewidzieć zakończenie tej historii, ale całość jest tak absorbująca i po prostu niesamowicie dziwna, że nie da się na tym filmie nudzić. Ok, Gosling dużo tu eksperymentuje, więc możliwe, że efekt nie spodoba się wszystkim. Niemniej jednak należy docenić fakt, że reżyser co chwila podejmuje w filmie jakieś ryzyko i często wychodzi z tego artystycznie rzecz biorąc obronną ręką (jeżeli nie liczyć pierwszej sceny z brzydkim dla mnie montażem i poprowadzeniem kamery), bo film nie jest sztucznie przeładowany osobliwością.

"Lost River" nie jest oczywiście doskonałe. Są pewne wątki, które w scenariuszu są grubymi nićmi szyte. Od początku wiadomo np., że starszy syn Billy i dziewczyna z domu obok będą mieli się ku sobie, apokaliptyczni Adam i Ewa. W świecie przedstawionym to jedyni nastolatkowie, trudno się więc nie domyślić, że coś tam między nimi będzie się działo. Szkoda tylko, że zabrakło pomysłu na to, dlaczego właściwie ci dwoje mieliby być razem, poza oczywistym faktem, że razem utknęli w tej dziurze i reżyserowi wygodnie jest ich sparować. Kiedy w filmie pojawia się zagrożenie, które mogłoby dzieciaki zjednoczyć, już dawno widzieliśmy romantyczną sekwencję w opuszczonym budynku, przypominającą rozwleczony, natchniony trailer. Właśnie - celowo mówię "trailer", dlatego że zabrakło w scenie ładunku emocjonalnego, trudno widzowi kibicować tej parze, bo nie bardzo też widać, żeby te emocje między dwojgiem się rozwijały - najpierw napięcia nie ma, a potem ni stąd, ni zowąd jest. Czyżbyśmy coś przegapili? Jeżeli się już czepiam, to muszę też zaznaczyć, że Gosling z reżyserowaniem czasami przestrzeliwuje, np. zaczynając sceny od niepotrzebnych zbliżeń, które może wydawały mu się artystycznie ciekawe, a tak naprawdę wypadły na ekranie po prostu przypadkowo i śmiesznie. No cóż, jeżeli nie popełniasz błędów, to stoisz w miejscu.


Jeszcze kilka słów o obsadzie, którą Gosling wycisnął jak cytrynę. Wiele osób zwraca uwagę, jak dużo miejsca w filmie poświęcono kobietom. Christina Hendricks świetnie gra samotną matkę, Billy, która musi godzić się na bolesne i upokarzające kompromisy. Ciekawe, że w przypadku aktorki o urodzie tak charakterystycznej jak Hendricks (te kształty, te włosy!), trudno uciec od myśli, że jej wygląd wpływa na odbiór samej postaci. Jest w tym jakaś ukryta melancholia, że taka piękna, zachwycająca kobieta mogła zostać sama w opuszczonym mieście. Że nikt nie zabrał jej ze sobą, kiedy wszyscy się wynosili. Że uparcie siedzi w Lost River i nie chce zrezygnować ze swojego domu, w którym nic dobrego już jej nie czeka. Z drugiej strony z jej imieniem też może być coś na rzeczy. W końcu Billy to nie jest typowe żeńskie imię, a zauważmy, że pozytywnego męskiego wzorca w tym filmie właściwie nie ma (nie liczę w tym momencie jej syna, bo jest młody, więc to jeszcze nie jest wzór). Mamy także inny portret kobiecości w postaci młodziutkiej dziewczyny, Rat (znowu ta igraszka z imionami), na progu dorosłości, która ucieka w ekscentryzm wobec zastanej rzeczywistości. W sumie akurat ta postać (grana przez bardzo zdolną Saoirse Ronan) ma jakąś sensowną motywację, dla której nie zwiała jeszcze z miasta. Mieszka z babcią, która popadła już w szaleństwo i żyje zamknięta w rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat, cały boży dzień oglądając taśmę ze swojego ślubu. A jak wiadomo, starych drzew się nie przesadza, więc Rat żyje w domu pełnym nagromadzonych gratów i pamiątek. Wygląda to wręcz tak, jakby ten dom zagrzebywał ją we wspomnieniach miasta, którego już nie ma.

Christina Hendricks

Ale są jeszcze dwie role, już nie kobiece, godne odnotowania. Ben Mendelsohn, filmowy Dave, a.k.a. the creepiest creep in town, gra tak przekonująco, że wciąż wracało do mnie poczucie, że kiedyś musiałam sama kogoś takiego spotkać. Wiem, że powinnam była zapamiętać go z „The Place Beyond the Pines”, ale dopiero tą rolą na trwałe zwrócił moją uwagę. Jest fantastycznie obmierzły i obślizgły, nawet jego śpiew i taniec jest popaprany. Matt Smith, czyli Bully (ok, z tymi imionami Gosling trochę przeholował) z kolei stworzył postać tak przekonującego szaleńca, szaleńca wyjętego żywcem z „Dwunastu małp”, że zupełnie poważnie czułam niekontrolowane poczucie zagrożenia za każdym razem, kiedy pojawiał się w jakiejś scenie. Jak tylko go widziałam, napinały mi się mięśnie ramion w atawistycznym odruchu ucieczki. Tu na boku muszę też powiedzieć, że miałam wiele skojarzeń między „Lost River” a estetyką filmów Terry’ego Gilliama, przy czym były to skojarzenia na korzyść, w tym sensie, że nie miałam poczucia, że Gosling ściąga z Gilliama (wątpię, żeby nawet świadomie do niego nawiązywał), tylko że po prostu ociera się o podobną wrażliwość estetyczną. Podobną, ale absolutnie własną, odrębną – i dlatego to skojarzenie jest bardzo na plus. Widać też, że na Goslinga wpłynęła współpraca z ludźmi, u których on z kolei grał. Skojarzenia widowni „Lost River” z kinem noir to przecież w prostej linii efekt tego, co Gosling podpatrzył u reżysera „Drive” i „Tylko Bóg wybacza”. Przy czym znowu – nie jest to kropka w kropkę odwzorowanie tej samej stylistyki. Po prostu widać, że facet chłonie wiedzę mimochodem i przekuwa ją na coś własnego.

Matt Smith po tym filmie z pewnością nie będzie mi się już jednoznacznie kojarzył z jedenastym Doktorem.

Na koniec jeszcze o oprawie. Mam silne przekonanie, że muzyka do tego filmu nie tylko jest w dziwaczny sposób trafiona, ale – co więcej – oddaje charakter całej opowieści. Na tyle dobrze, że zaryzykuję stwierdzenie, że jeżeli podoba wam się taka mieszanka, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że film też wam się spodoba. Po prostu ścieżka dźwiękowa do „Lost River” nosi w sobie sentyment samego filmu – elementy baśniowości, grozy, ale i czegoś, co można określić tylko jako „hauntingly romantic”. O tym idealnym spleceniu muzyki i treści filmu przekonuje mnie jeszcze fakt, że nie mogłam zabrać się do napisania tego tekstu do momentu, kiedy puściłam sobie w tle muzykę z filmu. Zwykle nie mogę się skupić na niczym przy muzyce, ale ta akurat sprawiła, że od razu wróciły do mnie emocje, które udzielały mi się przy oglądaniu.
Nieprzekonanym jeszcze, czy wybrać się na seans, polecam więc ten kawałek i zachęcam do grzebania dalej.


Najlepiej jeszcze przesłuchać kilka ścieżek - wtedy będziecie mieć lepszy obraz. 

Czy film Goslinga to debiut udany? Żeby odpowiedzieć na to pytanie uczciwie, trzeba sobie zadać inne: „czy poszłabym na drugi film tego faceta, gdyby nie nazywał się Gosling? Ba, gdybym nawet nie do końca zapamiętała jego nazwisko, bo takie jakieś dziwaczne?” No więc, tak. Hell yeah. W tym przypadku zarżnięty tagline: „film twórców…” byłby przynętą, na którą bez wątpienia bym się złapała. Po prostu jestem ciekawa, co ten człowiek może jeszcze wymyślić, na co jeszcze go stać. Zdecydowanie Ryan Gosling to teraz dla mnie już nie tylko aktor. 

Christina Hendricks, Ryan Gosling i Eva Mendes na planie "Lost River". Gosling po drugiej stronie kamery niż zwykle.