niedziela, 23 lutego 2014

Miłość i samotność w wersji 2.0 w filmie „Her” Spike’a Jonze’a

Poznajcie Theodore’a. Pogódźcie się z jego oldschoolowym wąsem i wełnianymi spodniami z wysokim stanem. To już po prostu taki typ. Idzie się przyzwyczaić.

No dobra, kogo ja oszukuję. Ten strój jest w pompkę. Ale wąsa mógłby sobie darować. 

Punkt wyjścia dla filmu jest bardzo prosty: mamy bohatera, który jest całkiem samotny. Ma zaprzyjaźnionych sąsiadów, ludzie w pracy są dla niego życzliwi, ale Theodore trzyma wszystkich na dystans. Snuje się po swoim życiu, nie akceptując do końca tego, że jego poprzedni, wieloletni związek po prostu kompletnie się rozmontował i że teraz jedyną dorosłą rzeczą, jaką można zrobić, to podać sobie ręce i pójść w przeciwne strony. To bohatera przeraża, więc już woli się snuć. Przypadek sprawia, że dla draki (draki wynikającej ze zrezygnowania, nie z życiowego wigoru; nasz bohater jest niemożebnie zrezygnowany) kupuje nowinkę technologiczną, system operacyjny bazujący na bardzo zaawansowanej sztucznej inteligencji. Dodajmy mimochodem, że ten OS (ta OS? ;)) ma niski, zmysłowy głos Scarlett Johansson. Szybko okazuje się, że przyrząd, który miał mu jedynie pomagać w organizowaniu dnia, wywalaniu spamu ze skrzynki pocztowej i dostarczać rozrywki, staje się dla niego nieodzowny, a postać (istota?) skryta w małym niby-telefonie równie realna, co prawdziwa kobieta. Może nawet bardziej.

Samantha, czyli coś więcej niż spersonalizowany system operacyjny. 

Samantha, bo tak nazwała samą siebie owa OS, jest z początku jedynie towarzyszką Theodore’a, pomaga mu poukładać jego prozaiczne życie tak, by odgracić je z niepotrzebnego życiowego śmiecia. Dzięki temu, że rozwija się poprzez doświadczenia, podobnie jak żywy człowiek, od samego początku wydaje się być niemal „równa” względem Theodore’a. Jest godnym partnerem do rozmowy, stopniowo nabiera własnych przekonań, potrafi sprzeciwić się swojemu… No właśnie, kim właściwie jest dla niej Theodore? Szefem? Klientem? Przyjacielem? Kochankiem? Ich relacja stopniowo zmienia miano, ale rola Samanthy pozostaje bardzo długo niedookreślona. Ciekawe, że łączący ich związek jest właściwie na każdym etapie nierówny, pomimo tego, że swoboda panująca między nimi mogłaby sugerować coś innego. Na początku tej historii Samantha startuje z niższego pułapu; jako sztuczna inteligencja, niezależnie od tego jak wysoce rozwinięta, nie posiada w końcu wielu cech ludzkich, a więc jest w założeniu gorsza. Natomiast później to ona zaczyna przekraczać możliwości Theodore’a, który staje się dla niej niewystarczający. I tak, choć Samantha przechodzi swoistą transformację, jest zarówno na początku tej drogi, jak i na końcu, innym gatunkiem, zupełnie osobną formą bytu niż Theodore. Ani gorszą, ani lepszą – ci dwoje są po prostu fundamentalnie różni. Ale można też wyciągnąć wniosek całkiem przeciwny. Można zdumiewać się faktem, że nieprzystające do siebie jednostki potrafią się tyle od siebie nauczyć. Twoja ocena zależy mocno od tego, pod jakim kątem patrzysz na rzeczywistość i co bierzesz za rzeczywistość.

Dla niektórych taki obrazek to jakaś kpina, dla innych rzeczywistość jak każda inna. 

Film Spike’a Jonze’a ma jedną fenomenalną cechę: prowokuje do myślenia. Nie jest to może instant classic, bez przesady, ale siedziałam w kinie oczarowana tym, ile pytań rodziło się w mojej głowie w czasie seansu. Co najlepsze, podejrzewam, że osoba siedząca obok zadawała sobie pytania zupełnie inne. To, co piękne w „Her”, to fakt, że jest to film intelektualnie i emocjonalnie prowokujący, ale robi to w nienachalny, subtelny sposób. Tę samą scenę dwie równie inteligentne osoby mogłyby odczytać całkowicie różnie, ten sam wątek rodzi odmienne pytania. Postawię sprawę tak: nie uwiodło mnie rozwiązanie tej historii. Po wyjściu z kina i przemyśleniu tego, co widziałam, zrozumiałam, że właśnie do takiego zakończenia dążyliśmy od początku (mam na myśli rozwiązanie wątku z perspektywy Samanthy, bo już tak na bardzo powierzchownym poziomie większość mogła się domyślić, jak taka opowieść musi się skończyć), ale Jonze nie przekonał mnie sposobem, w jaki przedstawił punkt kulminacyjny. Ten krótki moment został opowiedziany banalnie, słowa były mętne i sztampowe, a kadry cukierkowe. Ale chociaż zakończenie mnie na swój sposób zawiodło, to jednak nie zmienia radykalnie mojego stosunku do całości filmu. Znacznie ważniejsze od zakończenia okazuje się to, że opowieść zachęca do dyskusji. I to jak.


Wiele można by pisać o estetyce „Her”. Bez zbędnych wyjaśnień wrzuca nas w bliżej nieokreśloną, ale wyczuwalnie bliską przyszłość. Jest dużo komputerów, szkła, mostów, wieżowców i wind, ale dla przeciwwagi dominują przygaszone, ciepłe, pastelowe barwy. Jonze bawi się w tym filmie kolorem podobnie jak Wes Anderson w swoich filmach. Niektórzy piszą, że dzięki temu kreuje pogodną wizję przyszłości, ale w „Her” obraz potrafi być bardzo zwodniczy. Przypomina nowoczesne smartfony, cacka o gładkich, zaokrąglonych brzegach i aparatach, które oferują ci możliwość robienia zdjęć o coraz lepszej jakości – jakości tak wysokiej, że jakby się tak zastanowić, to życie oglądane gołym okiem nie wygląda równie ciepło i żywo.

"Tyle słońca w całym mieście, nie widziałeś tego jeszcze, popatrz, ooo popatrz..."

Kreacje aktorskie są tutaj bez pudła. Scarlett Johansson rozkłada na łopatki tym, jak mistrzowsko tworzy swoją postać wyłącznie za pomocą głosu, a i drugoplanowe role kobiece (Amy Adams, Olivia Wilde, Rooney Mara, Portia Doubleday) są różnorodne i wnoszą coś świeżego. Każda postać jest właściwie uszyta z innego materiału. Oczywiście film trzyma w garści odtwórca głównej roli, Joaquin Phoenix (którego nazwisko jednak łatwiej zapisać niż wymówić). Subtelnymi środkami aktor buduje postać autentyczną w swojej samotności – nie dziwaka zamkniętego w swoim mieszkaniu, z brodą po kolana i stertą pustych butelek, ale człowieka, któremu samotność jak gdyby przydarzyła się po drodze. Theodore nie odcina się grubą kreską od prawdziwych ludzi. Pracę ma co prawda dziwną (dyktowanie komputerowi zleconych listów – kolejny społeczny komentarz Jonze’a), ale w końcu wychodzi przecież z domu; przyjaciół ma co prawda jakby trochę z przypadku (mieszkają na tym samym piętrze, co sugeruje, że raczej początkowo byli po prostu sąsiadami), ale koniec końców jakichś tam ma, a to już nawet dzisiaj bywa luksusem. A jednak jest samotny, przeraźliwie wręcz. Co więcej, Phoenixowi udało się zbudować postać, która wciąga nas w opowieść, której kibicujemy, ale która z pewnością nie jest doskonała. I już nie dlatego, że dla kogoś bardziej pragmatycznego taki smutas to po prostu ostatnia pierdoła. Film kilkakrotnie zaznacza, że Theodore nie jest gotowy na relację z prawdziwą osobą, że nie chce zaakceptować warunków drugiej strony (vide randka z Trzynastką), a może nawet życie z telefonem w ręku jest dla niego najzwyczajniej w świecie wygodniejszym rozwiązaniem od budowania związku z kimś, kto patrzy ci w oczy i nie pozwoli wciskać sobie kitu. Głos jest potężnym narzędziem, ale oczy potrafią zdradzić nas jeszcze zanim wymyślimy przekonujące kłamstwo.


Phoenixowi mogą nawet doprawić wąsy, a on i tak zagra uroczego faceta. Z odcieniem ledwo uświadomionego egoizmu. 

Za skazywanie się na tego rodzaju samotność w tłumie można winić po troszę rzeczywistość  taką jaka została ukazana w filmie  bo nie tylko Theodore od tej rzeczywistości pragnie się odciąć. Jest wiele takich ujęć, w których bohater spaceruje przez miasto, wśród masy innych ludzi ze słuchawkami w uszach. Moją naturalną reakcją była chęć potrząśnięcia nimi, żeby zauważyli, że gadają do siebie i ślepi są na obecność drugiego człowieka. Ale może wynika to z faktu, że z mojej perspektywy przestrzenno-czasowej (centrum Polski, rok 2014) taka wizja świata to wciąż jeszcze science-fiction; jeszcze, choć to niepokojące, jak łatwo mi sobie wyobrazić taką rzeczywistość. I znowu sypią się pytania: czy eskapizm jest z gruntu zły; czy relacje z OS-ami można traktować na równi z kontaktem z prawdziwym człowiekiem; na czym właściwie polega wyższość ‘prawdziwego’ związku nad relacją z maszyną… Tutaj nawet nie chodzi o to, by bronić kuriozalnych teorii o możliwości prawdziwego uczucia pomiędzy komputerem a żywą istotą, ale fantastycznie, że od tego wychodzimy do pytań o fundamentalne kwestie dotyczące naszych relacji z ludźmi, tu i teraz. Czemu kochamy? Po co? Czym jest miłość? Brzmi banalnie, ale uderzające jest to, jak niewiele filmów poważnie pochodzi do tych pytań. „Her” przynajmniej odważnie podejmuje temat.



Datę premiery w Polsce wyznaczono na 14 lutego i chociaż śmiem sądzić, że dystrybutor nie miał pojęcia, co robi, to jednak z kamiennym wyrazem twarzy mogę powiedzieć, że to znakomity wybór na walentynki. Naprawdę, nie wygłupiam się. Takich filmów poważnie potrzeba nam na walentynki. Jak już obchodzić święto miłości, to chociaż z głową.

środa, 12 lutego 2014

Z Osage nie ma dokąd uciec - o pewnym dusznym lecie w „August: Osage County”

Jeszcze nie zdecydowałam, czy to będzie wpis z gatunku spoilerowych czy jednak nie, ale obiecuję ostrzec w krytycznym momencie. Postaram oprzeć się pokusie. 

Będziemy dzisiaj odkrywać, jakiego typu filmem „familijnym” jest „Sierpień w hrabstwie Osage”. Na marginesie: więcej takich plakatów!

Przyjaciółka, z którą wybrałam się do kina (cześć przyjaciółko!), wyśmiała mnie, że przed seansem wiedziałam o filmie tyle: 

1. to jest na podstawie jakiejś sztuki, której nie czytałam, ale podobno ceniona i nagradzana (zdobyła Pulitzera); 
2. oś fabularną stanowi Meryl Streep i Julia Roberts, tzn. grane przez nie postacie;
3. rodzina Streep-Roberts zjeżdża się do domu na wygwizdowie, bo dzieje się coś złego;
4. a potem to już tylko rodzinne porachunki.

Wyśmiała mnie, bo rzekomo mam manię sprawdzania wszystkiego o filmie jeszcze zanim pójdę do kina. Jak widać, nie zawsze się to potwierdza. Chociaż bawi mnie w Czesiu, że moje szczątkowe informacje o „August: Osage County”, oparte na zwiastunie, w gruncie rzeczy podsumowują fabułę. Czy to już spoiler? 

„Sierpień w hrabstwie Osage” rusza z kopyta w momencie, kiedy mąż chorej na raka Violet (Meryl Streep) wychodzi z domu i nie wraca. W tej kryzysowej sytuacji w domu zbierają się wszyscy członkowie rodziny, chociaż niektórzy do tego gniazda mają całkiem daleko. I każdy prędzej czy później pożałuje, że w ogóle przyjechał. Mamy więc: siostrę Violet z mężem i synem, który nie jest może geniuszem, ale spokojnie można założyć, że bycie ciamajdą zawdzięcza w dużej mierze swojej apodyktycznej matce; córki Violet, spośród których Ivy (Julianne Nicholson) z poczucia odpowiedzialności wciąż nie odcięła pępowiny, Karen (Juliette Lewis) wiecznie ma jakiegoś nowego faceta i życiową naiwność uzupełnia okłamywaniem samej siebie, a Barbara (Julia Roberts; w filmie odgrywająca największą rolę po Meryl Streep) co prawda „ustatkowała się” z daleka od Osage, ale nie zmienia to faktu, że życie też ma mocno rozwalone (już pierwsze ujęcie postaci – kiedy widzimy ją odwróconą plecami, zwiniętą w kłębek na łóżku w ciemnej sypialni – jest do złudzenia podobne do tych, które pokazują jej matkę i dom rodzinny, gdzie panuje wieczna duchota, stęchlizna i gdzie rolety są zawsze zasunięte, „żeby nie było widać, czy to noc, czy dzień”). Z tą ostatnią dostajemy też w pakiecie męża i nastoletnią córkę. 

Rodzina ukazana w filmie z jednej strony jest trochę jak z przerysowanej, czarnej komedii, z drugiej zaś jest może tylko uwypukleniem tego, czego doświadcza większość rodzin, czyli syndromu „wszyscy jesteśmy wariatami i zresztą każdy ma coś za uszami”. Niby tyranem w tej historii w sposób oczywisty jest tylko Violet, lekomanka i w gruncie rzeczy bardzo nieszczęśliwa istota, ciągle urządzająca sceny przy stole (i poza stołem), to jednak jej swoista „choroba” rozszerza się na pozostałych członków rodziny. Sceneria filmu, skoncentrowana ściśle w obrębie rodzinnego domu, fantastycznie pokazuje statyczność, w jaką wpada rodzina Violet – chociaż w żyłach krąży krew i co rusz wybucha jakiś nowy familijny skandal, to jednak wszyscy stoją jak wrośnięci, w miejscu, w niezmiennych schematach, a dynamika między postaciami zmienia się tylko chwilowo, by zaraz powrócić do status quo. I tutaj film stawia jedno odważne pytanie: czy przyjąć postawę, że wszyscy musimy przecierpieć swoje w rodzinie, niezależnie, czy ta rodzina jest „dobra”, czy „zła” (przecież każda rodzina jest nieszczęśliwa inaczej – a „podobnie szczęśliwe” to tylko u Tołstoja), czy jednak istnieje gdzieś granica, jakaś masa krytyczna, wraz z osiągnięciem której trzeba, w samoobronie, powiedzieć „dosyć”?

Być może jedyna osobą w rodzinie Westonów, która absolutnie niczego nie udaje, jest Violet (podobnie pozbawiona taktu co Małgorzata Linde). Szczerość niby jest w cenie, ale w takim wydaniu czyni ją postacią najbardziej ze wszystkich nieznośną i męczącą.

Powiedzmy sobie jedno: każdy film z Meryl Streep (a.k.a. Muriel Strepsil*) w roli głównej automatycznie staje się także filmem o aktorce. “This diva needs her stage”, jak przypomina mi współlokatorka śpiewająca musicale dzień w dzień nad uchem (cześć współlokatorko!). Streep ma w swoim aktorstwie mnóstwo teatralnych manieryzmów i przyznam, że nigdy do końca nie mogłam rozgryźć, czy to dobrze, czy może raczej fatalnie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Streep to po prostu taka amerykańska Janda; przez co mam na myśli, że obu można zarzucić, że ich środki wyrazu są troszeczkę „zbyt”. Fakt, że nigdy żadną rolą Amerykanka nie powaliła mnie jeszcze na kolana. Ani mnie ziębi, ani grzeje, a jednak przecież coś musi być w tym, że tyle kinomanów pieje z zachwytu (i Akademia, bo przecież znowu przyznała jej nominację). Prawda? Jedno można powiedzieć na pewno – postać de facto głowy rodziny (bo co z tego, że jest kobietą), która terroryzuje swoich bliskich być może dlatego, że kiedyś doznała podobnej nieczułości, to rola w sam raz dla niej, a już na pewno w sam raz dla tej Meryl Streep, za jaką aktorka jest powszechnie uważana w środowisku (mocny, zdecydowany charakter, trochę niewyparzony język). Ta rola leży na Meryl jak druga skóra, bo niespecjalnie też wychodzi poza jej standardowe portfolio. To nie jest krytyka z mojej strony, ot obserwacja na marginesie.

A może to po prostu znakomity wybór obsadowy, żeby postać, która cechuje się manią kontroli nad całą rodziną, została zagrana przez aktorkę, która też bardzo „rozpycha” się po ekranie. 

Znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się na przeciwległym końcu spektrum, a ściślej rzecz ujmując w interakcji Violet (Streep) z jej córką (Julia Roberts). Dawno nie miałam okazji widzieć Roberts w tak wymagającej roli i chyba też wciąż, mimo długiego aktorskiego stażu, pokutuje narzucające się kojarzenie jej głównie z filmami „babskimi” (tak, mnie też nie podoba się to określenie). W tym zaś filmie aktorki postanowiono nie odmładzać, nie upiększać; wygląda w nim na tyle lat, ile faktycznie ma, co jeszcze podkreśla życiowym „steraniem” odgrywanej postaci. Roberts jest w tej roli skoncentrowana, a jednocześnie nie szarżuje – w przeciwieństwie do Streep – co naturalnie zaliczam na plus. Pokazuje jednak na tyle dużo temperamentu, że choć nie widać cienia fizycznego podobieństwa między nią a Meryl, spokojnie da się przez te dwie godziny zawiesić niewiarę i poddać iluzji, że rzeczywiście to mogłyby być matka i córka. 

Podobieństwo między nimi jest zerowe, ale Roberts nadrabia te braki swoją grą. Roberts – a nie Streep – bo w tym filmie reszta obsady może się od carycy kina tylko odbijać. 

Chociaż „Sierpień w hrabstwie Osage” to historia rodzinna, jest w przeważającym stopniu opowieścią o kobietach. W rodzinie Violet brak silnego, męskiego pierwiastka i głownie przez to kobiece spory, dylematy i demony wewnętrzne wychodzą na plan pierwszy, przez to kobiety przejmują w tej rodzinie typowo męskie role i schematy zachowań. Otrzymujemy więc doskonały wątek relacji „najbardziej obiecującej” córki z matką, ciekawie podjęty temat odpowiedzialności za rodziców rozgrywający się między trzema siostrami, gdzie prawdziwe 5 minut ma Ivy (Julianne Nicholson), przywiązana (toksycznie) do rodziców bardziej niż reszta rodzeństwa, a także na swój sposób odpowiadającą temu ostatniemu wątkowi relację w starszym pokoleniu  między Violet a jej siostrą. 

Rozmowa trzech sióstr o wadze pokrewieństwa (lub jej braku) i związanej z nią odpowiedzialności jest być może najlepszą "sceną rodzinną" jaką widziałam w kinie od dawna. 

Film koncentruje się na kobietach do tego stopnia, że mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma albo są przetrąceni – stłamszeni przez kobiety. Najwyraziściej wybrzmiewa to w roli małego Charlesa (Benedict Cumberbatch; chyba pierwszy raz grający na dużym ekranie ofermę, co oczywiście jako decyzja obsadowa jest z pewnością świadomym a przy tym zabawnym odejściem od Sherlockopodobnych ról, jakie się mu teraz narzuca), który nie jest w tej rodzinie traktowany jak mężczyzna, ba nie jest nawet traktowany w pełni jak człowiek. Może zabrzmi to zbyt dosadnie, ale wydaje się, jakby jego matka (Margo Martindale) przesuwała go z kąta w kąt jak psa. Jest taka jedna ukradkowa scena, w której choć ojciec Charlesa (Chris Cooper) wstawia się za synem i przez chwilę faktycznie przejmuje emocjonalną kontrolę nad swoją żoną, to jest to wydarzenie na tyle chwilowe, że nie może być mowy o jakimkolwiek zwrocie akcji. I co z tej sceny najbardziej zapada w pamięć, to jednak to, jaki okropny stosunek ma matka do własnego dziecka (dziecka par excellence, bo też nieprzypadkowo wyśmiewa małego Charlesa za coś, co mogłoby być postrzegane jako dziecinne, choć w istocie było po prostu niewinne i nie na serio). Jak się okaże, i ona nie krzywdzi swojego dziecka z przypadku, co oczywiście niczego nie usprawiedliwia, jedynie potwierdza, że w tej rodzinie nieszczęście goni nieszczęście. I tu, przyznaję, waham się, czy takie rozwiązanie fabularne/narracyjne nie robi się aż nadto karykaturalne.

Chociaż „August…” traktuje o kobietach, to jednak ta właśnie scena (mam na myśli to, co wydarzy się w obrębie następnych 2 do 3 minut) jest jedną z najbardziej przejmujących w całym filmie. 

Dom, jaki przedstawia „Sierpień…” – w którym wszystko staje na głowie, wszyscy coś udają, gdzie błędy rodziców doprowadzają do tragedii młodych i pokrewieństwo staje się przekleństwem na tak wielu poziomach – jest zbyt duszny, by można było planować w nim normalne życie. Tylko czy naprawdę da się kiedykolwiek uciec od swojej rodziny? Tak zupełnie, na sto procent, tak żeby to nie miało najmniejszego wpływu na twoje życie? I czy naprawdę tego właśnie pragniemy, założywszy już, że w rodzinie jest nam źle? Sytuacja wydaje się dosyć patowa, mimo pozornej możliwości wyboru. 

Na koniec postanowiłam sobie zadać niby najprostsze pytanie z możliwych: czy „August: Osage County” to film dobry czy niedobry? I tu najchętniej umyłabym ręce. Nie wyszłam z kina zachwycona, z drugiej strony trudno powiedzieć, żeby seans pozostawił mnie obojętną – w końcu rodzinne ‘brzemię’ to temat przemawiający do niemal każdego. Ale skoro to temat uniwersalny, to przecież znaczy także, że tego typu opowieści było już wiele, w dodatku dążących do podobnych konkluzji. Trudno mi było opędzić się też od myśli, że fabuła była zbyt statyczna, skrojona bardziej pod teatr niż pod kino. Z drugiej zaś strony film broni się aktorami – nie mogłabym przyczepić się do żadnej roli, wszyscy grali wzorowo. A mimo wszystko… czegoś mu ewidentnie brakuje, pomimo wspaniałości obsady. Miałam wręcz wrażenie, że taki piękny narybek aktorów marnuje się w czymś, co może i trzyma poziom, ale nie uzasadnia potrzeby skrzykiwania takich nazwisk. „Sierpień w hrabstwie Osage” to obrazek na raz. Będzie to seans ciekawy i raczej wart waszego czasu (chyba że już wielu tego typu historii „pokoleniowych” się naoglądaliście), ale nie opowiada w sumie o życiu czegokolwiek na tyle nowego, żeby warto go sobie było wielokrotnie odświeżać.

* ksywka Meryl, którą nadał jej genialny w te klocki krytyk filmowy Mark Kermode, pomysłodawca takich cudów jak: Ikea Knightly, Nicole Kindling, Huge Action, Gerard did a pas de deux, Orlando Borlando Gloom/Orloondo Bland, Matthew Mahogany, Keanununu Reeves, Ralph "Don't call me Ralph" Fiennes (podobno jego imię powinno się wymawiać „Reif”, wiedzieliście?) czy Lawrence "Don't call me Larry" Fishburne.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Film sensacyjny po polsku, czyli „Jack Strong” Pasikowskiego

To jest, oczywiście, pewien ewenement, że facet robi taki film jak „Pokłosie”, po czym przechodzi do kręcenia filmu o Kuklińskim. Mało tego, filmu o Kuklińskim, który nie odbrązawia bohatera. Zaiste, w naszym kraju dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom. Fakt, że to producenci podsunęli Pasikowskiemu pomysł na Jacka Stronga i że zdecydowanie nie był to ich pierwszy wybór co do reżysera (czego Pasikowski nie ukrywa). Ale co tu będę plotkować, przejdźmy do sedna. 

Dlaczego to nie mógł być wiodący plakat filmu, a nie ten maszkaron, który był rozwieszany na murach kin? Chociaż jak patrzę, jaki zestaw nazwisk widnieje na tym plakacie, to też mi się nóż w kieszeni otwiera. Zamachowski gra postać znaczącą, ale nie tyle, żeby trafić na plakat, a Małaszyński został wymieniony dla czystej reklamy – w filmie ma może ze trzy kwestie (i dobrze). W jakim stanie jest polskie kino, jeżeli musi promować się aktorem znanym z telewizji – to już Wam pozostawię pod rozwagę. Pff, po co promować film Patrickiem Wilsonem – kto słyszał o Patricku Wilsonie? ;)


Jak wiadomo, pułkownik Kukliński jest postacią kontrowersyjną w naszym kraju, choć nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że ktokolwiek, kto w Polsce zrobił cokolwiek, skazany jest właśnie na taką łatkę. Mógł to być film o Kuklińskim – wojskowym, który przekazuje tajne informacje państwowe obcemu wywiadowi, narażając w ten sposób nie tylko ZSRR jako takie, ale i własny kraj; można było zrobić z niego postać, której motywacje poddawane byłyby pod wątpliwość raz po raz; można było sugerować, że mógł być podwójnym agentem. Naprawdę jednak szanuję to, że twórcy świadomie zrezygnowali z takiej ścieżki. To pierwszy film *fabularny* o tej postaci, z pewnością wielu młodych ludzi dopiero obraz Pasikowskiego wtajemniczy w to, kto zacz ten Kukliński (tajemnica Poliszynela – na podręcznik od XX wieku w większości szkół nie starcza czasu przed maturą). Przede wszystkim zaś „Jack Strong” nie jest filmem politycznym; jest owszem mocno zanurzony w historii, ale Pasikowski ten temat potraktował jako kanwę opowieści o zwykłym człowieku-bohaterze. Wiadomo, można się czepiać, że film podsuwa nam interpretację postaci jak na złotej tacy, ale to nie w tym tkwi mój problem (ha, wiedzieliście, że do tego dążę).

Zdaję sobie sprawę, że określenie, które zaraz padnie, to słowo-wycieruch, ale „Jack Strong” jest w istocie filmem nierównym, co przekłada się na poczucie, że obraz roi się od zmarnowanych szans. I ten właśnie niewykorzystany potencjał to mój główny zarzut. 

Po pokazie w łódzkiej PWSFTviT, Pasikowski mówił między innymi, że nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby zrobić z Kuklińskiego polskiego Jamesa Bonda. Co jest jedyną słuszną decyzją, bo gdyby tak zrobił, jego filmu nie dałoby się oglądać. I prawda, „Jack Strong” ma więcej z klimatu „Tinker Tailor Soldier Spy” niż z serii o 007. To widać było już po zwiastunie, w samym zaś filmie niektóre sceny mają bardzo podobne dekoracje, jak ta u Pasikowskiego, w której wojskowi ze swoimi żonami świętują Sylwestra, diablo podobna do sceny spotkania wigilijnego (też z żonami!) w „Tinker Tailor…”. Podobnie oba filmy mają zbliżoną, chłodną kolorystykę (która aż krzyczy: „zimna wojna!”) i wszędobylską, klaustrofobiczną atmosferę, podkreśloną przez mnogość ujęć w zamkniętych, biurowych pomieszczeniach i nieciekawych mieszkaniach. Jednak, pomimo porównań, „Jack Strong” może i być koprodukcją, ale jest filmem polskim z ducha, z całym przekleństwem i dobrodziejstwem inwentarza. 

Fotos ze sceny, która tak bardzo przypomina mi równie szare przyjęcie w "Tinker Tailor...". Panowie zaraz usiądą do wódki i smutnych wynurzeń.

Mamy więc fantastyczne rozwiązania scenariuszowe (np. problemy z maszyną szyfrującą „Iskra”) przemieszane z niekiedy naprawdę sztampowo rozegranymi tematami i banalnymi dialogami. Kiedy już wątek Kukliński-tata a syn-buntownik zostaje ciekawie wprowadzony, to reżyser-scenarzysta psuje ją kolejną konfrontacją, która brzmi w sposób, w który żaden nastolatek nie rozmawia z ojcem. Bezmyślnie wprowadzone informacje (np. to, że dzieciak bierze „kompot”) nie mają żadnych konsekwencji dla późniejszego rozegrania wątku czy postaci. Pewne zaś elementy biografii Kuklińskiego (śmierć obu synów w niewyjaśnionych okolicznościach) zostają zaledwie poruszone, kiedy to właśnie one nadają podwójnej głębi dramatycznym wypadkom, które działy się wokół całej sprawy. Film kończy się tam, gdzie powinien, być może, dopiero się rozkręcić. Szkoda. 

Zaczęłam od utyskiwań, ale nie jest znowu tak, że nic mi się nie podobało. „Jack Strong” ma sporo zapadających w pamięć, mocnych i żywych scen. A z drugiej strony mamy też takie z gatunku „w połowie dobre, w połowie złe”: mam choćby na myśli scenę pościgu, która z jednej strony niezaznajomionych z polskimi warunkami obcokrajowców mogłaby setnie rozśmieszyć (pościg na śniegu, 40 km/h), z drugiej zaś strony jest tam takie bogactwo ujęć, że ze świecą szukać podobnej. Scena jest zresztą wpisana w sekwencję, w której Pasikowski ucieka się niby do tradycyjnego zabiegu narracyjnego, ale przy tym jednak bezbłędnie myli tropy (niemal dosłownie). Podobnie słodko-gorzkie odczucie mam, kiedy zatrzymuję się nad wątkiem Rakowieckiego (Ireneusz Czop), który po prostu nie został wygrany do końca. Wojskowy wygłasza dramatyczne kwestie nad kieliszkiem wódki o sumieniu i strzelaniu do cywilów, a przecież jak tu mówić o wzruszeniu nad jego losem, kiedy jako widzowie poznaliśmy go raptem minutę temu. Tę wymianę zdań pomiędzy nim a Kuklińskim w filmie ratuje właściwie tylko to, że Czop jest na tyle dobrym aktorem, by w tę minutę skupić naszą uwagę, więc w jego ustach rozżalone „Może my już jesteśmy radzieccy?” nie brzmi fałszywie. Co nie zmienia faktu, że po postaci ten film się zaledwie prześlizgnął. 

Wilsona w sumie też szkoda. Jak już mamy okazję wykorzystać talent takiego aktora, to naprawdę można było dać mu coś lepszego do zagrania niż te papierowe kwestie. Dobrze się ogląda interakcje Dorocińskiego i Wilsona na ekranie, ale spokojnie można było z tego duetu wycisnąć coś więcej.

Ciekawe też, że Pasikowski każdą dramatyczną scenę rozprzęża nieoczekiwanym humorem słownym. Akurat na pokazie, na który się wybrałam, widownia pękała ze śmiechu tak często, że ktoś za drzwiami mógłby pomyśleć, że oglądamy komedię, ale po pierwsze był to humor, który miał raczej powodować śmiech nerwowy, a po drugie sądzę (lub chcę tak myśleć), że była to specyficzna widownia – śmiała się non-stop nawet na takich scenach, na których mnie osobiście pojedyncze kwestie bawiły tylko tyle, ile potrzeba do ironicznego uśmiechu. 

Podtrzymuję jednak to, co napisałam wyżej – ten zabieg „rozprzężania” podkręconej atmosfery nie jest czymś zdecydowanie złym. Przecież nawet najbardziej poważne sytuacje potrafią wyglądać komicznie, oglądane z dystansu, z bezpiecznej odległości. Poza tym, humor nie zmienia odbioru filmu do tego stopnia, żeby dało się zapomnieć, że to jednak film sensacyjny (sic). Co zaś do wspomnianych powyżej kiksów scenariuszowych, to nie psują one całości na tyle, by filmu nie oglądało się z rosnącym zaciekawieniem. Jest to oczywiście zasługa reżysera, ale i aktorów; przede wszystkim Dorocińskiego, który choć gra swojego Kuklińskiego w tonie spokojnego, skromnego i prostego człowieka, potrafi wciąż odmalować całą gamę emocji i konfliktów wewnętrznych, które targają postacią. Podobnie świetnie spisują się pozostali polscy i rosyjsko-mówiący aktorzy, którzy dają się poznać, a przy tym nie próbują „kraść” scen Dorocińskiemu. Zachowanie takiego umiaru to też sztuka. Najsłabiej wypada wątek amerykański, ale to nie z winy np. takiego Patricka Wilsona (grającego Daniela Fordena, amerykański kontakt Kuklińskiego), ale z powodu pewnej naiwności, z jaką strona amerykańska jest ukazana w filmie. Zwłaszcza scena, kiedy przełożony Daniela prosi go o poinstruowanie Kuklińskiego, żeby przystopował z wysyłaniem im dokumentów, bo jeszcze skończy jak Pieńkowski, uderzyła mnie jako mocno przekoloryzowana. 

Dorociński świetnie wykorzystuje papierosa w tym filmie. Papieros jest jego alibi, kamuflażem, słabością i wytchnieniem. I bardzo wiele mówi o bohaterze, kiedy nie można tego zrobić innymi środkami – w końcu zadaniem szpiega jest przecież emocji nie ujawniać.

Chociaż wyszłam z kina z poczuciem, że z chęcią obejrzę ten film raz jeszcze, to jednak mogę mówić o pewnym rozczarowaniu, gdyż liczyłam na coś więcej. Tak, akcja toczy się gładko, reżyseria jest sprawna, aktorzy grają wyśmienicie, ale brakuje głębi i doszlifowania wielu scen i wątków – przede wszystkim ich domykania. Mam już trochę dość zaczynania ewentualnych pochwał nad polskim filmem od zdania: „Jak na polski film…”. Chciałabym w końcu móc powiedzieć, że coś komuś wyszło po prostu dobrze, kropka. Obawiam się jednak, że dostaliśmy najlepszego Jacka Stronga, jakiego w obecnych warunkach można było nakręcić. 

**************************

Uwaga na wyjście: Czy ktoś ma jakieś sugestie, dlaczego w polskich filmach charakteryzacja jest tak nędzna? Dorociński, któremu przyprawiono siwe włosy i brodę nie wygląda nawet odrobinę jak stary Kukliński – wygląda jak Gandalf Szary. Podobnie źle było w „Rewersie”. Czemu Meryl Streep w „August: Osage County” może mieć perukę, która bardziej przypomina prawdziwe włosy, choć akurat w tym filmie widzowie są poinformowani, że to rzeczywiście jest peruka? 

Sherlock, Sherlock i po Sherlocku – kilka spóźnionych uwag o “His Last Vow”

Siedzę sobie i oglądam odcinek finałowy, a tu znienacka jak mnie za kołnierz nie złapie sesja i nie puści przez… My God, is that the time? A więc wpisów nie było przez miesiąc, a teraz będą dwa pod rząd. Wesołe jest życie studenta.

Pewnie w tym momencie już naprawdę wszyscy obejrzeli ostatni odcinek, ale żeby niepisanej umowie stało się zadość, uprzedzam: będą SPOJLERY.

Kiedy zdałam sobie sprawę, że nadszedł hiatus i już miałam zacząć beczeć, natrafiłam na ten obrazek z artykułu na The Oracle, który zwiastował powódź w Londynie, wywołaną łzami przelanymi nad odcinkiem finałowym 3 serii Sherlocka BBC. Stwierdziłam, że nie będę płakać, żeby nie zrobić z ukochanego miasta drugiej Wenecji.

Odcinek drugi pozostawił mnie rozżaloną, a nawet nieco zrezygnowaną. Szczerze mówiąc, zaczęłam powoli dopuszczać do siebie myśl, że Sherlocka BBC czeka los większości, nawet tych najlepszych, produkcji, czyli stopniowe wypalenie. "His Last Vow" daje jednak nadzieję na dobry 4 sezon, nawet jeżeli nie jest to odcinek idealny. Liczmy tylko, że Gatiss i Moffat usiądą raz jeszcze nad swoimi draftami, bo nie wiem, co myśleć, kiedy czytam, jak bardzo podekscytowani są tym, co napisali na kolanie podczas kręcenia 3 sezonu. 

"His Last Vow otwiera postać Charlesa Augustusa Milv… przepraszam – Magnussena. Z początku nie wiedziałam, po co właściwie twórcy zmienili mu nazwisko na inne niż to, które nosiła odpowiadająca mu postać z kanonu. Czyżby chcieli podkreślić jego pochodzenie? Przyszła jednak do mnie myśl już po emisji odcinka, że przecież Charles Augustus Milverton to postać oparta na prawdziwym szantażyście (m.in. Rossettiego), którego tylko pierwsze i drugie imię przedarło się do opowiadania. Może coś w tym jest, może nic, ale doceniam ten „zbieg okoliczności”. Jednak to tylko drobnostka wobec tego, co Moffat zrobił z przedstawieniem tej postaci w serialu. Z jednej strony dosadnie pokazał, czemu w naszym detektywie ten człowiek mógłby budzić aż taką odrazę (oślizgły stwór; przyznam, że jest to pokazane bardziej przekonująco niż w opowiadaniu, bo faktycznie wystarczyło zaznaczyć, że to przeciwnik, który czerpie ekstazę z przekraczania strefy osobistej, zarówno w sensie przestrzennym, jak i czysto emocjonalnym), z drugiej zaś strony – chociaż doceniam to, że pomysł zrobienia z Magnussena magnata prasowego zgrabnie tłumaczy, w jaki sposób szantażysta może dziś zbijać fortunę na rozpowszechnianiu niepotwierdzonych informacji, to jednak zastanawiam się, ile razy jeszcze twórcy będą koncentrować wszystko, co złe, w mediach (vide: „The Reichenbach Fall”). Co więcej, w kanonie Milverton to była pijawka, ale pijawka tocząca Londyn, natomiast Magnussen to już człowiek, który z Appledore Towers steruje całym Zachodnim światem. Co następne – Moriarty wystrzeli Anglików w kosmos?

„Już ja ci strzelę!” – myśli sobie Sherlock.

Narzeczona na niby – Prawdziwa perełka! Oczywiście jest to niekonsekwentne, że w poprzednich odcinkach obserwowaliśmy emocjonalny rozwój Sherlocka, a teraz widzimy, że jeżeli tylko sprawa nie dotyczy Johna, to bez wyrzutów sumienia można wykorzystywać okazje stwarzane przez, jak to Sherlock podle ujął, human errors. A była okazja, żeby wrzucić jedno wielce mówiące zdanie z kanonu, z którego dowiadujemy się, że pokojówka Milvertona miała jeszcze innego konkurenta, gotowego zająć miejsce Holmesa, kiedy ten zniknie z pola widzenia. Tak czy siak, bardzo podoba mi się, ile ta postać niesie ze sobą spekulacji (ile wiedziała, ile się domyślała?), zatrzęsło mnie też od śmiechu, kiedy dostrzegłam nagłówek "He made me wear the hat" i kiedy podchwyciłam aluzję, że ci dwoje mogą się jeszcze spotkać (Janine kupiła sobie domek w Sussex Downs! Równie śmieszne było to, że Sherlock zawył z bólu z braku morfiny przypadkiem akurat wtedy, kiedy powiedziała, że chce się pozbyć uli).

Może jestem za miękka, ale wyobrażam sobie, że ci dwoje potrafiliby się razem zestarzeć. Przez co mam na myśli, że na emeryturze byliby sąsiadami, a Janine toczyłaby z Sherlockiem boje o to, żeby pilnował, gdzie latają jego pszczoły.

Mary – Ha! I suppose that was fairly obvious a trick. W końcu wszyscy pialiśmy, że Mary okazała się być taką w dechę panią Watsonową; dodajmy do tego "liar" z chmury dedukcyjnej Sherlocka i… no, oczywiście, wychodzi nam zamachowiec na usługach CIA. To co prawda nieco śmieszne, że jak kobieta jest inteligentna i klawa, to od razu musi być uzbrojoną po zęby Larą Croft, ale już odpuszczam. Skoro jednak poruszyłam wątek Mary Morstan (a.k.a. Mary Watson, a.k.a. A.G.R.A.), to nie sposób nie wspomnieć o tym, jak zakończył się wątek Magnussena. Ale w tym celu musimy zrobić znowu kroczek w tył do kanonu.

A w międzyczasie zwróćmy uwagę na to, co przegapiliśmy w odcinku drugim. Być może Sherlock zamrugał po przeczytaniu tamtej wiadomości nie dlatego, że się spłoszył, ale dlatego, że szukał w pamięci, kim mógłby być ów CAM (w końcu sugeruje się nam, że to Sherlock układał listę gości na wesele ;)).

Otóż – kobieta, która zabiła Milvertona w opowiadaniu, dokonała tego nie po to, by ta kreatura nie ujawniła jej sekretów (mleko się już rozlało). Nie, zrobiła to w zemście. Tymczasem Holmes i Watson stali sobie schowani za kotarą i obserwowali jej poczynania, a po ulotnieniu się z domu Milvertona odmówili wzięcia udziału w śledztwie (tzn. technicznie rzecz biorąc Holmes odmówił Lestrade’owi), usprawiedliwiając tym samym całe zdarzenie.

I jaka szkoda, że Moffat nie poszedł tym tropem! Tzn. po ichniemu, czyli żeby Mary zabiła Magnussena, a Sherlock i John udawali, że wcale nie było ich na miejscu zbrodni. Moim największym bowiem zastrzeżeniem wobec "His Last Vow" jest to, że to Sherlock zabił Magnussena, że w ogóle kogoś zabił, a jeżeli już tak być musiało – to mam ogromny problem z tym, że nie pokazano konsekwencji tego czynu. Nie mówię tu o karze, jaką wymierzył mu Mycroft, czyli o wysłaniu braciszka na samobójczą misję do Europy Wschodniej (6 miesięcy!), które to wygnanie kończy się po 4 minutach.* Ale przecież zabicie człowieka musi w jakiś sposób wpłynąć na postać, która wcześniej mordercą nie była (przynajmniej z naszego punktu widzenia). Słyszałam głosy, że moje myślenie jest naiwne, bo przecież Sherlock z pewnością przy „zdejmowaniu” współpracowników Moriarty’ego musiał uciekać się do najbardziej drastycznych środków. Alternatywnie, zawsze mamy jeszcze sieczenie maczetami w Karachi przy odbijaniu Irene. Jakkolwiek jest to całkiem mocny argument, to nie przekonuje mnie on o tyle, że jako widz dopiero w ostatnim odcinku rzeczywiście dostałam dowód na to, że bohater potrafi uciec się do ostateczności. Jak już wspomniałam, nie jest mi łatwo pogodzić się nawet z samą myślą, że Sherlock Holmes kogoś zabił. To zmienia całą optykę patrzenia na bohatera. Zwłaszcza, jeżeli dodać, że nie widać po postaci wyraźnych konsekwencji tego czynu. Nie wiem, czy mam to rozumieć jako zamierzony rys charakterologiczny czy stwierdzić, że Moffat spieszył się przy pisaniu, bo na tym etapie spostrzegł, że zostało mu zbyt mało „minut” do końca odcinka. Stawiam na to drugie, bo wolę nawet nie rozważać pierwszej opcji. Powiedzmy, że nawet gdybym miała zaakceptować to, że Sherlock przekroczył taką granicę, tłumacząc to sobie największym poświęceniem, do jakiego człowiek dopuszcza się w imię przyjaźni, to chciałabym choć zobaczyć, że to coś zmienia – zdecydowanie i na zawsze. Coś więcej niż kilka sekund z synem Moffata, ucharakteryzowanym na małego Sherlocka. Swoją drogą, to ujęcie zostało wmontowane w takim punkcie sceny, że więcej mówi o tym, co widzi ‘oczyma duszy’ Mycroft, niż o zagubieniu samego Sherlocka.

Jedna kwestia jest taka, że misja, na którą wysłał Sherlocka Mycroft, mogła się dla bohatera skończyć gorzej niż więzienie. W końcu Mycroft sam mówi, że po 6 miesiącach ta operacja okaże się wyrokiem śmierci dla ‘agenta’ MI6. (Przy okazji – nie wiem, czy zamierzenie, ale jest tutaj jeszcze paralela do Irenki: "I wouldn’t even last six months") Ale już pomijając to wszystko – chciałabym po prostu zobaczyć, że Sherlock nie cierpi tylko dlatego, że rozstaje się z Johnem, Londynem i Anglią, ale że coś w nim pęka, kiedy nawet z najszlachetniejszych pobudek zabija człowieka. Nawet takiego jak Charles Augustus Magnussen.


Moriarty – Mam ochotę przyłożyć scenarzystom za ten pomysł, ale stwierdziłam, że poczekam z wyrażaniem sądów do momentu, kiedy dowiem się, w jakiej formie zamierzają go przywrócić. Ostatecznie kukiełka Moriarty’ego powtarzająca w kółko jedno zdanie nie oznacza jeszcze, że Moriarty nie zastrzelił się *na śmierć* na dachu St. Barts. Liczę na jakieś sprytniejsze rozwiązanie fabularne, bo ile razy można stosować te same środki i uciekać od konsekwencji (ha ha!) tego, co się samemu napisało wcześniej. Bardzo, co prawda, tęskniłam za Moriartym w wydaniu Andrew Scotta, ale nie przebaczyłabym twórcom, gdyby mieli go przywrócić jedynie po to, by zmarnować postać (i aktora przy okazji).

Kupiłam Moriarty’ego, który siedzi w ciemnym kącie głowy Sherlocka, ale żeby przekonać mnie, że Jim z IT może znowu pojawić się w Londynie, twórcy będą musieli się mocno nagłówkować.

Podsumowując jednak odcinek - uratował on dla mnie cały sezon. Rozczarowanie po "The Sign of Three" było z mojej strony tak wielkie, że miałam już tylko resztki nadziei, że serial wróci znowu do opowiadania całych a nie rozczłonkowanych historii. "His Last Vow" jest już w dużej mierze odcinkiem zamkniętym, chociaż może nie do tego stopnia, co te z pierwszego tudzież drugiego sezonu. Jedynie niepokoi mnie cliffhanger, bo znając już sposoby, w jakie scenarzyści Sherlocka radzą sobie z nimi, możemy spodziewać się telefonu z śmiesznym dzwonkiem lub wielokrotną liczbę alternatywnych rozwiązań. Kiedy osobiście wolałabym dostać jakąś konkretną odpowiedź, czemu znowu wracamy do Moriarty’ego; przy czym najlepiej taką, która nie zakłada jego zmartwychwstania. Symboliki religijnej w Sherlocku jest już wystarczająco dużo jak na jeden serial detektywistyczny.

Co nie zmienia faktu, że odzywa się we mnie znajome uczucie strasznej pustki, kiedy pomyślę, że znowu żegnam się z serialem na nie wiadomo jak długo. Na wyjście więc proponuję posłuchać piosenki z bardzo odpowiednimi słowami (Kasiu, dziękuję!), która pewnie nieraz będzie pomagała mi wesoło zabić czas do następnego sezonu i powrotu na Baker Street.



* Byłoby znacznie, znacznie lepiej, gdyby Sherlock w tym ostatnim odcinku NAPRAWDĘ odleciał do Europy Wschodniej. Po pierwsze dlatego, że moglibyśmy się bawić w spekulacje, po drugie dlatego, że otworzyłoby się więcej możliwości scenariuszowych na następny sezon, a po trzecie dlatego, że suspens to rzecz święta - z suspensu się nie rezygnuje if suspense presents itself. (Potem, oczywiście, Sherlock musiałby wrócić na łono swojej małej ojczyzny, bo detektyw nie może funkcjonować bez Londynu na dłuższą metę i vice versa.) A jeżeli już o karze mowa, to znającym angielski polecam dodatkowo ten oto fragment z bloga Hello, tailor (i właściwie cały wpis, bo chociaż mój odbiór odcinka jest raczej pozytywny, to jednak nie potrafię nie zgodzić się z większością jej surowych, racjonalnych uwag): 

"My immediate assumption after Sherlock shot Magnussen was that next season, we'd be in for some kind of Hannibal-style crimesolving scenario where Sherlock is incarcerated but is occasionally sprung from jail to help solve the puzzle of the week. This would be an interesting development both for Sherlock as a character and for the show, because the reason why everything seems like such a hot mess right now is because there are no restrictions on anything. Sherlock has too much freedom, the writers have too much power, and everyone would benefit from cooling their heels in narrative prison for a while."