Śmieszna rzecz z Jacksonem jest
taka, że choćby nie wiem, co nawymyślał, nie wiem jak pozmieniał i poprzekręcał
oryginalne wątki (albo dodał od siebie hojnie niczym spóźniony święty Mikołaj),
to i tak większość fandomu to kupi. Nie ma ani krztyny dystansowania się od
tego zjawiska w tym, co piszę, bo mnie nowy Hobbit też kupił, razem z butami.
Była prawdziwa kinowa zabawa, ale radocha z samego seansu, to, że na filmie się
człowiek przednio bawi, wcale nie wyklucza tego, że reżysera można objechać za
to czy tamto (albo też za to i tamto). I wciąż, żeby jeszcze było śmieszniej, i
tak polecać film znajomym. Powrót do Śródziemia to zawsze powód do świętowania,
i basta.
Uwaga, małe spoilery na drodze, patrzcie pod nogi! I kiedy mówię
spoilery, to mam na myśli Jacksonowe spoilery, nie spoilery z książki z
pierwszej połowy ubiegłego wieku.
Zastanawiałam się, jakiego
sposobu Jackson użyje, żeby „Pustkowie Smauga” nie wydawało się kolejnym
odcinkiem serialu, a raczej filmem samym w sobie. Nie powiem, żeby to mu się
tak do końca udało, ale przynajmniej scena początkowa – „przypadkowe” spotkanie
czarodzieja i krasnoluda w Bree – zgrabnie wprowadza do filmu nowy temat –
chciwość, która materializuje się w arcyklejnocie. Jednak tutaj reżyser poszedł
w niespodziewaną dla mnie stronę: zamiast pokazać, że ta chciwość może
przejawiać się zarówno w kochających złoto i klejnoty krasnoludach, jak i w
nieszukającym guza hobbicie, tak pokusę czającą się na niziołka skoncentrował w
samym pierścieniu, zaś arcyklejnot okazuje się przedmiotem ślepego pożądania
właściwie tylko u Thorina. A przecież i hobbit chciał początkowo zagarnąć klejnot dla siebie, dopiero w miarę wygrzewania siedzenia, w tęsknocie za Bag End i w obawie konsekwencji nie tylko swojej chciwości, ale przede wszystkim butnego zachowania krasnoludów, z którymi utknął, otoczony ze wszystkich stron nieprzyjaciółmi – stracił zupełnie pociąg do bogactwa i zdecydował o zupełnie innym losie szlachetnego kamienia. Podejrzewam, że znowu wyłazi tutaj problem (mój
problem) tego, że punktem wyjścia dla Hobbita u Jacksona jest Władca Pierścieni,
a nie – po bożemu – odwrotnie, i dlatego tym, czym dla Thorina jest
arcyklejnot, tym dla Bilba ma być pierścień. No cóż, jak tak być musi, to nie
ma zmiłuj (nie wykluczam zresztą, że Jackson może to jeszcze naprostować w
kolejnym filmie, zwłaszcza, że wypadki w Samotnej Górze też potoczyły się trochę
na abarot w stosunku do powieści). Wiem też, że samemu autorowi książki marzyło
się, żeby Hobbita skroić pod późniejszego Władcę, dla większej spójności świata
przedstawionego, ale nawet on nie pozmieniał, koniec końców, aż tak wiele w
kolejnych wydaniach. Przez co mam na myśli to, że czytelnik czytający Hobbita
po Władcy dostrzega złowrogie działanie pierścienia, ale jest to na tyle
subtelne, że w drugą stronę to już nie jest tak widoczne. Szkoda więc trochę,
że wiele rzeczy w takiej interpretacji, jaką preferuje Jackson, zostaje podana
widzowi zbyt wprost. Przecież i tak wszyscy wiemy, co to za pierścień; czy w
gruncie rzeczy nie byłoby bardziej przejmujące, gdyby Bilbo pozostał
nieświadomym wielu rzeczy i wypadków, i gdybyśmy to tylko my, widzowie, zdawali
sobie sprawę, że to nie jest tylko taki sobie zgrabny, magiczny przedmiocik,
ale coś, co potem może stać się zgubą dla całego Śródziemia?
A z drugiej strony, nie byłoby
tej wspaniałej sceny, więc może mój argument jest inwalidą…
(gif z tego tumblra)
(gif z tego tumblra)
I mimo mojego ogólnego niezadowolenia
z usilnego pchania wątków nawiązujących do Władcy do Hobbita, nawet ja
przyznaję, że sceny w Dol Guldur są straszne i piękne zarazem. Numery popisowe
Iana McKellena to jest ta najwyższa półka, więc tu nie mogło być zaskoczenia.
Jestem trochę niepocieszona, że
tak wiele małych wątków i scen, które sprawiały mi największą frajdę podczas
lektury, zostało pominiętych; mam wrażenie, że na korzyść pomysłów wziętych li
tylko z wyobraźni reżysera. I tak: postój u Beorna został okrojony do minimum,
z wykluczeniem zabawnej sceny z książki, w której krasnoludy po kolei wyłażą z
ukrycia; brak przeprawy przez zaczarowany strumień; nie ma też przepysznej
sceny ze „znikającym” przyjęciem elfów (przez co znika wymówka, dla której
kompania Thorina została przez nich pojmana w książce) i w rezultacie jedyne,
co oglądamy z Leśnego Królestwa, to kawałek tronu i lochy (i, przepraszam,
jeszcze bramę). Jest za to Tauriel i Legolas. Ta pierwsza jeszcze nie przeszkadzała
mi, kiedy tylko o niej mówiono przed filmem – pomyślałam: niech sobie będzie, o
ile ma swoją własną historię i nie wchodzi w paradę innych wątków (albo
wchodzi, ale z przytupem, sprytnie, ciekawie, zajmująco). Fakt, Śródziemie
cierpi na niedobór kobiet. Ale nie, nie można ot tak sobie dać kobiecie łuku,
zrobić ją dowódcą straży i udawać, że to jakoś maskuje fakt, że została
wklejona do filmu tylko po to, by jeden krasnolud miał się w kim zakochać!
Naprawdę chciałam ją zobaczyć w roli dowódcy straży, no zastrzelcie mnie! Ten
romansujący z lekka wątek też nie był wcale jakoś znowu oryginalnie rozpisany
(tu przebitka na Froda uzdrawianego w podobny sposób przez Arwenę), a słuchając
dialogów między zakochanymi można sobie wepchnąć pięść do gardła, żeby nie ryczeć
ze śmiechu. A zresztą niech jakiś wątek miłosny będzie, skoro być musi (musi?),
ale panie no, czy my już dawno nie przeszliśmy do etapu, że kobieta jest nie
tylko od kochania? No i po kiego grzyba ten nieszczęsny Legolas… Żeby jeszcze
bardziej, zupełnie bez celu i rozsądku, skomplikować niepotrzebny wątek
miłosny? Sentymentalne podróże w czasie? To już nie ma komu prać orków na lewo
i prawo po całym Esgaroth (zresztą zarówno oni w tym momencie, jak i pozostanie
niektórych krasnoludów w tyle, to też Jacksonowe dyrdymały, ale już niech mu będzie)?
I, a juści, zjeżdżanie po czym się da też było, jak gdybyśmy już zapomnieli
jego parkury po schodach z, ekhem, tego drugiego filmu. Do tego wszystkiego nad aktorem poznęcał się trochę makijażysta, dodając jego oczom
niewieściego uroku - chociaż śmiem sądzić,
że w zamiarze było tylko odmłodzenie Orlando. I znowu – ja nawet nie mówię
„nie” jakiejś uroczej wstawce pokazującej, skąd pochodzi Legolas i że to się
wszystko tak ładnie zazębia z tym, co już oglądaliśmy (lub także czytaliśmy),
ale to nie jest wstawka, tylko coś, co jest niczym nieuzasadnione. No, trudno.
To ja już wolę taki wątek miłosny.
Niektóre rzeczy jednak udały się
Jacksonowi wybornie, nawet jeżeli nijak nie korelowały z moimi wyobrażeniami.
Wejście do Mrocznej Puszczy było zachwycające, zgrabnie też poradzono sobie z
objaśnieniem widzowi za pomocą zabiegów typowo filmowych (i właściwie bardzo
podstawowych), że coś z tym lasem jest nie tak. Zabrakło mi jednak tych
koniecznych elementów baśniowości, które gęsto sypią się u samego Tolkiena
(gdzie się np. podziała woda, której nie wolno pić?!). Paradoksalnie, jak na
film z takim budżetem, mało było różnorodności – zdawać by się mogło, że poza
terenem ścisłego panowania elfów, Mroczna Puszcza wszędzie wygląda tak samo. Co
ja mówię, właściwie przecież samego pałacu też naoglądaliśmy się tyle, co kot
napłakał: tron i lochy. Za to pająki, ach, pająki! Śmiertelnie się ich boję, w
każdym rozmiarze zresztą, ale z filmowymi ich braćmi różnie to bywa. No bo jak
tu się bać np. automatycznych pająków z Jumanji albo nawet tych z Harry’ego
Pottera? Jackson jednak wielkie pająki potrafi pokazać w całej krasie –
szczególnie podobało mi się to, że nie wszystkie były wiernymi kopiami, co
wzmagało poczucie… no, jakby to… nie realizmu, bo przecież to ewidentnie pająki
z nocnych koszmarów, a nie te, co wiszą w kącie (no, chyba że w Australii), ale
tego realizmu wewnątrz filmowego, gdzie pająki mogą mieć nie tylko kły, ale i
paszcze. Mówcie, co chcecie, ale ja przez ten kwadrans siedziałam w kinie
wtopiona w fotel, raz po raz gwałtownie podskakując ze strachu. Ale o to
przecież chodziło, prawda?
A czemu tu tak ciemno, temu lasu?
Ok, było o pająkach, to teraz
będzie o gadach. O jednym w szczególności, tym pokrytym czerwoną łuską, zionącym
ogniem, z wielkim okiem, kochającym złoto i klejnoty. Scena rozmowy Bilba ze
Smaugiem chyba nie przebije niczego, co jeszcze zdoła nam pokazać trzecia
część, i jest to zasługa, można tak rzec, obojga aktorów. Ale skupmy się na
razie na samym Smaugu. Cumberbatch, który zęby ostrzył na niejednym nagraniu dla
radia BBC i który posiada głos, od którego mdleją niewiasty nie tylko w
rodzimej Anglii, oczywiście spisał się ze swojego zadania z naddatkiem.
Zdziwiło mnie wielce, że jego głosowy występ jeszcze podrasowano, bo naprawdę
czułam, że nie było potrzeby (ale wiele z radości ci spece nie zepsuli). Jeżeli zaś chodzi o motion capture… Oglądając te nieliczne fragmenciki pracy na planie nie
wypada wątpić w to, że Benedict wczuł się bardzo w rolę chciwego smoka, ale tak
po prawdzie, to niewiele z tego uchwycono w samym, ściśle rzecz biorąc, motion
capture. Czasem wydawało mi się, że coś niby dostrzegam, ale głównie to się z
siebie śmiałam, bo wiedziałam, że bardziej chcę coś zobaczyć za wszelką cenę
niż rzeczywiście widzę. Nie idzie tego porównywać z Andym Serkisem i jego
Gollumem, ale w końcu Gollum był humanoidem. Jeszcze nie tak łatwo jest nam
wcielać się w inne gatunki.
Smaug budzi się ze złego snu o małym włamywaczu i jak już się rozbudzi, będzie wyglądał...
O, tak. Mniej więcej.
Ale ja tu już szósty akapit smaruję, a o samym hobbicie jak na lekarstwo.
Zupełnie nieprzypadkowo. Właśnie dochodzimy do kwestii, której najbardziej nie
pojmuję – czemu jest tak mało hobbita w Hobbicie? Gdyby nie fakt, że Martin
Freeman swoje sceny odgrywa koncertowo, kradnąc je całe, to właściwie mogłabym
stwierdzić, że film powinien się nazywać „Kompania Thorina”! Czasem tracimy Bilba
z oczu na całe długie minuty, a mam poczucie, że w tego rodzaju historii
naprawdę potrzebny jest nam główny bohater, który nie tyle popycha akcję do
przodu w pojedynkę, ile robi za przewodnika prowadzącego nas po tych wszystkich
lasach, górach i co się napatoczy. A tyle było okazji, żeby „dać mu się wykazać”
– w końcu w powieści jako jedyny niezamknięty w lochu penetruje pałac przez dwa
tygodnie z okładem (nie mówię, że tyle też ma trwać ta scena, ani że w ogóle
musi to być koniecznie ta sceneria, ale jakby się np. trochę potułał i nakradł
jedzenia ze stołu elfów, to przynajmniej więcej z królestwa Thranduila byśmy
zobaczyli). Nie ma też cienia po wzrastającym zaufaniu krasnoludów do Bilba, co
było w książce bardzo ciekawym motywem, podkreślającym miarowe
kształtowanie się charakteru bohatera – tego, jak sam siebie widział i jak
widzieli go pozostali. Wielka szkoda – tym bardziej, że ilekroć Bilbo jest dopuszczany do głosu, daje się bardzo mocno odczuć, że to jednak
(niespodzianka!) najciekawsza postać z całej tej historii i że aktor go grający jednym małym
mrugnięciem, przykucnięciem czy drobną zaledwie minką rozśmiesza nas do łez lub
sprawia, że mamy ochotę go przytulić.
Elfy elfami, krasnoludy krasnoludami, ba – nawet ludzie ludźmi. Ale co
ja poradzę, że mnie najbardziej kręci hobbit?
Ujęło mnie za to wyobrażenie
Miasta na Jeziorze i rozbudowanie roli władcy (a na dobrą sprawę – podkreślenie
tego, co i tak było sugerowane w książce), co akurat tutaj zupełnie nie przeszkadza,
bo nie mąci wody (nie ma bezpośredniego wpływu na główne wydarzenia), chociaż
może jestem trochę nieobiektywna, jeżeli wziąć pod uwagę, kto gra tę rolę
(Stephen Fry!) i jaka to miła niespodzianka dla fanów wszystkiego, co
brytyjskie. Z oceną innego bohatera z Esgaroth – Barda – poczekam jednak do
następnej części, bo ze względu na to rozczłonkowanie opowieści wolę podsumować
bohatera, kiedy będę już o nim wiedzieć nieco więcej – na razie jest to postać
bardzo sympatyczna, ale papierowa, stojąca dokładnie w poprzek tego, czym ma
być dla nas władca miasta.
Narzekam i narzekam, więc ktoś mógłby pomyśleć, że „Pustkowie Smauga” mi się nie podobało. A gdzież tam! Nie wiem, czy po prostu mam już taką grubą, fandomową skórę, czy umiem docenić mnóstwo rzeczy dobrych w filmie, nawet jeżeli złych jest przytłaczająco dużo, ale jeżeli jesteście jedną z tych osób, która dobrze bawiła się (choć niekoniecznie przyklaskiwała wszystkiemu) na części pierwszej, to przy drugiej będziecie bawić się równie pysznie, jeżeli nie lepiej! Taki dziwny przypadek, ten Hobbit.
***********
To już ostatni malkontencki wtręt: chyba nigdy nie przyzwyczaję się do hfr – od tego zwyczajnie bolą oczy. Zapomniałam przez rok, jaki brzydki obraz wychodzi przy tych 48 klatkach, a fe! Jakby co – nie polecam, nie warto.
Narzekam i narzekam, więc ktoś mógłby pomyśleć, że „Pustkowie Smauga” mi się nie podobało. A gdzież tam! Nie wiem, czy po prostu mam już taką grubą, fandomową skórę, czy umiem docenić mnóstwo rzeczy dobrych w filmie, nawet jeżeli złych jest przytłaczająco dużo, ale jeżeli jesteście jedną z tych osób, która dobrze bawiła się (choć niekoniecznie przyklaskiwała wszystkiemu) na części pierwszej, to przy drugiej będziecie bawić się równie pysznie, jeżeli nie lepiej! Taki dziwny przypadek, ten Hobbit.
***********
To już ostatni malkontencki wtręt: chyba nigdy nie przyzwyczaję się do hfr – od tego zwyczajnie bolą oczy. Zapomniałam przez rok, jaki brzydki obraz wychodzi przy tych 48 klatkach, a fe! Jakby co – nie polecam, nie warto.