sobota, 28 marca 2015

"Do not mistake my politeness for weakness" – czyli co robić a czego nie, kiedy się dziś adaptuje “Kopciuszka” na film.

Cierpię na chyba już nieuleczalne blogowe spóźnialstwo. Poniższy wpis miał się pojawić najpóźniej w niedzielę. W zeszłą niedzielę. Ok, to jest ten moment, kiedy wypada powiedzieć, że w sobotę (zeszłą sobotę) wieczorem odhaczyłam kolejną pozycję na mojej bucket list. Widziałam Kennetha Branagh. Tymi oczyma. Plotki nie są przesadzone: człowiek istnieje naprawdę.

Mimo że jest to jedna z pierwszych rzeczy, których się o nim dowiedziałam, przez te kilka lat fascynacji aktorem/reżyserem zepchnęłam do podświadomości informację, że jest Irlandczykiem. Akcent już dawno nie z Belfastu, a i jego główna domena, czyli Szekspir, narzuca podprogowo przekonanie, że Branagh musi być Anglikiem. Haha, as if. I kiedy usłyszałam o tym, że właśnie teraz w mieście, w którym przebywam, odbywa się jakiś Jameson Dublin Festival, nawet przez myśl nie przeszło mi, że mogli go tu zaprosić. Zwłaszcza, że z jedynej broszury, jaką w związku z festiwalem widziałam, wynikało, że największą jego atrakcją będzie wywiad z Julie Andrews. Broszura była bardzo myląca, bo oprócz tego, że pominęła Sir Kena, to jeszcze omieszkała poinformować mnie, że tydzień później na festiwal przyjeżdża Alan Rickman ze swoim najnowszym filmem (to Rickman teraz kręci filmy? :D okazuje się, że to już drugi), „A Little Chaos”, w którym gra Kate Winslet. Naprawdę, dobrze, że jeszcze aktorki nie zaprosili, bo chyba wróciłabym się tam, skąd wzięłam tę broszurę, i poinformowała ich, krótko a treściwie, że… no, już nieważne. Nie wypada.  

No więc, w piątek dostałam cynk od koleżanki, że w Savoyu odbędzie się specjalny pokaz „Kopciuszka”. I że specjalnością będzie sam reżyser. Na tym etapie uruchomiło mi się myślenie: nieee, niemożliwe. Albo jeżeli rzeczywiście, to wejściówki będą za milion euro. A nawet jeżeli nie, to na pewno do całej zabawy potrzeba karty kredytowej. Okazało się, że nie, nie i nie. Chociaż wciąż: wejściówka kosztowała mnie trzykrotność zwykłego biletu studenckiego. Podejrzewałam więc jakiś podstęp. Może puszczą nagrany wcześniej wywiad? Może to będzie wywiad w czasie rzeczywistym, ale przez satelitę (no dobrze, nie wiem, jak to nazwać, ale wiecie, o co mi chodzi)? Uwierzyłam tak na sto procent dopiero, kiedy zobaczyłam go zaraz przy wejściu do kina. Jameson Dublin Festival to jednak nie Toronto, więc czerwony dywan był też bardzo krótki i położony jedynie wewnątrz budynku. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że Kenneth Branagh wygląda dokładnie tak, jak na ekranie. A tak bardzo chciałabym powiedzieć, że jakoś się różni. Hehe. No dobrze, może jest kilka centymetrów niższy w rzeczywistości. I wonder what’s that all about.

Mniej więcej tyle widziałam. No dobra, przy wejściu. Kolejka do sali ciągnęła się wzdłuż szpaleru, w którym stali Branagh i dziennikarze, a więc oczywiście wszyscy poruszaliśmy się baaaardzo wolno. Trzeba się było w końcu odwrócić ze sto pięćdziesiąt razy, żeby zobaczyć go jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz...Za sto pięćdziesiątym pierwszym razem widziałam już tylko samą czuprynę, ale - by George - było warto! :D Zdjęcie stąd.
Kenneth stanął przed wielkim ekranem, podziękował nam za przybycie (ależ nie ma za co!) i rozpoczął się seans. Reszta pisków fanowskich odbyła się już po, więc pozwolę sobie teraz poczynić kilka uwag o filmie, a potem wrócić do pisków.

„Kopciuszek” Branagha zaczyna się w sumie podobnie do tego, w jaki sposób twórcy „Maleficent” podeszli do swojej bohaterki: od ukazania sielskiego dzieciństwa. Właściwie tutaj akurat szukanie innego punktu wyjścia byłoby posunięciem na siłę, bo w „Kopciuszku” rzeczywiście ważne są wczesne lata, które kształtują postać na osobę cierpliwą, uczuciową, wdzięczną i gotową kochać nawet zaciekłego wroga. Problem jednak w tym, że w tych początkowych scenach kuleje aktorstwo. Mała grająca kilkunastoletniego Kopciuszka jest nieco zbyt wdzięczna, bardziej skupiona na poprawnym wysławianiu (enunciation) niż reagowaniu na kwestie osób, z którymi gra w danej scenie (ok, wiem, że to tylko dziecko, ale do produkcji wysokobudżetowej naprawdę można zatrudnić child prodigy), a przede wszystkim – za stara na to, w jaki sposób się ją traktuje. Naprawdę, wygląda na pannicę kilkunastoletnią, a układana jest do snu maminą kołysanką i pieszczona jak dziecko kilkuletnie. What in the world. Poza tym, najbardziej irytująca jest toporność scenariusza. Niech sobie ojcowie tańczą z córkami zaraz po powrocie z europejskich wojaży, jeszcze przed kąpielą i porządną drzemką. Ok, takie rzeczy rzeczywiście dzieją się w bajkach, więc mnie to nie złości. Ale litości – kiedy słyszysz, że za każdą kolejną kwestią stoi jasny (nie dyskusyjny, nie otwierający pole do interpretacji) komunikat co do tego, czy postaci przypiąć łatkę złej, dobrej, podstępnej czy godnej zaufania, to naprawdę ograniczamy widzowi zabawę w film. Bo przecież jedną z najlepszych rozrywek, jakich dostarcza nam opowieść, jest odkrywanie, co stoi za bohaterem, jaka intencja, kłamstwo lub prawda. Jeżeli przez całą opowieść ani razu nie zaskoczy nas zachowanie któregokolwiek z bohaterów, to właściwie historię moglibyśmy opowiedzieć sobie sami, a film może być tylko wizualnie piękną ilustracją do znanej już nam wszystkim baśni. Wiem, wiem, że się czepiam. Że zła macocha zawsze będzie zła, a ojciec zawsze będzie dobry. Niemniej jednak, zawsze można się postarać, żeby chociaż zasiać w nas ziarenko niepewności.


Najważniejszy zarzut, jaki mam wobec tego filmu, to fakt, że jest on po prostu… zbyt grzeczny. Za grzeczny nawet jak na bajkę dla dzieci. I dlatego właśnie uważam, że mojemu ukochanemu twórcy film nie wyszedł. Ma dobre strony, ale jako całość jest okropnie zachowawczy. Ponownie, muszę tu zaznaczyć, że wcale nie uważam, że jedynym wyjściem, żeby nie być zachowawczym, jest zrobienie parodii lub postmodernistycznego retellingu. Ale już wprowadzenie odrobiny prawdy psychologicznej czy większej dawki humoru do scenariusza, mogłoby wiele pomóc. Film bywa zabawny, ale właściwie oglądając każdą dłuższą scenę widziałam luki, w które można było wpisać wiele dowcipów, i to niekoniecznie cynicznych. Przykład:  w „Kopciuszku” jest romantyczna scena w ogrodzie, która aż się prosi o jakiś smaczny żarcik dotyczący wielgachnej spódnicy Kopciuszka i tego, że dla księcia już nie starczy miejsca na całkiem zresztą szerokiej huśtawce…. Nie mówię, że książę miałby sobie dowcipkować! Niech będzie, że mu nie wypada, a w dodatku jest zakochany i ślepy na wszystko. Ale Kopciuszkowi bardzo byłoby z tym do twarzy, gdyby umiała się z siebie śmiać i miała w sobie odrobinę przekory.


Naprawdę nie postuluję, żeby zrobić zgorzkniałego, mrocznego Kopciuszka. Ale nie wmawiajcie mi, że młoda dziewczyna znająca francuski, Szekspira, Dickensa i nie wiadomo, co jeszcze nie ma w sobie ikry, świadomości własnej wartości, niezgody na bycie traktowaną po, nomen omen, macoszemu. Że nie potrafi  dużo wcześniej dostrzec, że jej sytuacja nie jest normalna, a traktowanie, jakie ją spotyka, takim, na które nikt nie zasługuje. Film próbuje nam co prawda wytłumaczyć, że Kopciuszek żyje według nauki swoich rodziców i że nie chce opuścić rodzinnego domu. Tylko to jest boleśnie słabe wyjaśnienie. Brakowałoby chociaż dodać odrobinę bardziej prawdopodobne: „and, besides, where would I go?” Bo przecież o to tak naprawdę chodzi, zważywszy, że Kopciuszek koniec końców ma skończyć z księciem, na zamku, opuściwszy dom po rodzicach.

Boli mnie w filmie naiwne pojmowanie niewinności – niewinności jako prostoty (często myślenia…) i ślepoty na to, że dzieje ci się krzywda. Naprawdę wierzę, że można pozostać niewinnym, a wciąż jednak buntować się w środku, buntować się słusznie, mieć wątpliwości i je otwarcie wyrażać. Przecież nawet dzieci – symbol niewinności – zadają pytania i buntują się. Niewinność, która opiera się na takiej prostocie myślenia („have courage and be kind” powtarzane do znudzenia), jak to jest pokazane w „Kopciuszku”, po prostu nie istnieje w prawdziwym świecie, nawet tam, gdzie trafiasz na słodką do bólu istotę. Poza tym, jeżeli do wieku dojrzewania rodzic okazuje ci miłość i szacunek, a potem ten rodzic znika z twojego życia i zostajesz z macochą popychającą cię swoim ciężkim butem, to nie ma bata – jaka byś nie była dobra, nie będziesz tak długo tłumaczyła jej zachowania słabymi argumentami (they don’t know any better, they treat me the best they can…. Co to jest jak nie martyrologizacja postaci?). Ok, rozpisałam się, ale muszę tutaj zrobić krok w tył i przyznać, że przynajmniej widać, że Kopciuszek dostrzega, że jest traktowana niesprawiedliwie, nie jest „ofiarą” w znaczeniu życiowej ofermy. Niby fajnie, ale z drugiej strony dostaliśmy bohaterkę, która nie ma wystarczającej psychologicznej motywacji do tego, by tak długo pozostawać dobra i cierpliwa, niezrażona ani trochę złym traktowaniem. Ba, nie ma wystarczającej psychologicznej motywacji, żeby samemu stawiać siebie od początku w roli podnóżka - bo jak inaczej tłumaczyć podnoszenie za kogoś upuszczonej łyżeczki, przesadziwszy wcześniej uniżenie pół pokoju? Dostaliśmy postać w swej dobroci właściwie świętą. Wiem! Wiem, czego mi brakuje. Jednej jedynej sceny, kiedy bohaterka wchodzi w spór z macochą (niech będzie w 1/3 filmu), otwarcie się na coś nie zgadza, niech będzie że nawet z zachowaniem wszystkich zasad dobrego wychowania, po czym zostaje, nie wiem, zamknięta o chlebie i wodzie przez kilka dni, i dopiero wtedy wraca do potulności. Bo mój tok myślenia jest taki: żeby polubić bohaterkę, muszę wiedzieć, że jest niegłupia. Jednym z prostych testów wykluczających głupotę jest scena, w której bohaterka ma własne zdanie. Gdybyśmy więc dodali taką nieudaną próbę wyjścia z cienia i postawienia na swoim (grzecznie, grzecznie) i to by nie zadziałało, i dlatego właśnie bohaterka stwierdziłaby, że nie ma wyjścia, trzeba znosić cierpliwie przytyki, uwagi i pomiatanie – wtedy, ze względu na okoliczności (brak ojca, niemożność utrzymania się samemu, brak alternatywy) zrozumiałabym, czemu Kopciuszek postępuje tak a nie inaczej. 


Ale mam problem nie tylko z Kopciuszkiem. Jeżeli naszym punktem odniesienia dla tego filmu jest Charles Perrault i Disneyowski klasyk (wnioskuję z napisów i wywiadów), to nawet tu mamy potencjał do pogłębienia innych postaci. U Perrault Kopciuszek musi znosić los posługaczki, jeszcze zanim jej ojciec wyjeżdża/umiera. Co np. może rzucać jakieś światło na to, jak „niewidzialnie” dochodzi do przemocy domowej, której nie dostrzega lub bardzo nie chce dostrzec ten z rodziców, który rzeczywiście sam nie skrzywdziłby swojego dziecka. Ale tego w filmie nie ma, bo ojciec oczywiście wyjeżdża i umiera. Branagh zresztą, co by nie mówił w wywiadach, naprawdę silnie opiera się na klasycznym Disneyu (duuuh, kręci dla Disneya), ale naiwność jego bohaterów jest cięższa do przełknięcia niż w przypadku animowanych postaci.


Poza tym, już na marginesie, zawsze będę żałować, że jednak nie pomieszał Perrault z Grimmami i w konsekwencji nie ma złotego i srebrnego deszczu zamiast wróżki i dyni (to się naprawdę już przejadło) oraz obcinania kawałków pięt. I nie mówcie mi, że to za mocne na Disneya: w „Dzwonniku z Notre Dame”, i to do tego w animacji, też są rożne bardzo niemiłe rzeczy, a przecież to już klasyk. I to jaki. Nie wiem zresztą, czy okrucieństwo pokazane w „Dzwonniku…” nie sprawiło, że tak sobie ten film wzięłam za młodu do serca. Nie dlatego, że od lat wczesnych lubię oglądać przemoc na ekranie. Ale uciekanie od tego tematu i udawanie, że przemoc zawsze dzieje się w offie, to jest po prostu zły kurs. Moim zdaniem.

Dla odmiany, jestem zachwycona stroną wizualną filmu. Praktycznie każda scena cieszy oko, zwłaszcza drobiazgami. Scena pierwszego tańca na balu ma na tyle ciekawą choreografię, że na pewno chociaż to będę chciała obejrzeć jeszcze raz. Zawsze miło popatrzeć na dopracowany taniec w filmie, bo już rzadko kiedy można dziś zobaczyć aktorów do tego powołanych w wysokobudżetowych produkcjach. Pałac jest pełen uzasadnionego w baśni przepychu, trawa bardziej zielona niż w "Dźwiękach muzyki", a dom Kopciuszka przepiękny i magiczny – dokładnie taki, jaki powinien być idylliczny dom rodzinny. Biblioteka, mapy, kunsztowne bibeloty: wszystko to bez ogłaszania wszem wobec daje nam do zrozumienia, że Kopciuszek jest przez wychowanie nie tylko dobra, ale musi mieć też trochę oleju w głowie po rodzicach, bo przecież dorastając w takim otoczeniu musiałaby się w końcu chociaż potknąć o książkę, nawet jeżeli sama nie miałaby wrodzonej inklinacji. Chylę czoło przed Dante Ferrettim (scenografia).

O, ten kadr wygląda na przykład jakby był ściągnięty z obrazu jakiegoś holenderskiego mistrza.
Ale nie tylko jemu należą się szczególne słowa uznania. Przepiękne są też kostiumy, poczynając od Kopciuszka (zachwycające, chociaż konwencjonalnie zachwycające), a skończywszy na dech zapierającej i zazdrość powodującej garderobie macochy (elegancka półka z lat 40.  i 50.). Kolejne nazwisko warte odnotowania: Sandy Powell. W sumie Ferretti i Powell zrobili dla tego filmu więcej niż reszta ekipy razem wzięta. O nie, czy ja to naprawdę napisałam?

Ciekawe, czy będzie Oscar za tę suknię. Tylko pytanie, czy Powell w ogóle by go przyjęła,
bo w sumie ten film trochę wpisuje się w kategorię "dead monarchs or glittering musicals."
Warto też zauważyć, że Branagh postarał się zasiedlić swój filmowy świat nie tylko aktorami o jasnym kolorze skóry. O ile różne bywa moje zdanie co do obsadzania czarnoskórych aktorów w filmach historycznych/kostiumowych w rolach osób, które czarnoskóre w omawianym czasie być nie mogły (przykładem może być ostatnia wersja Ryszarda II zrobiona przez BBC, gdzie bodajże biskupa gra czarnoskóry aktor – i to nie była wersja uwspółcześniona ani odrealniona w żaden sposób; z tego samego więc powodu w scenie nie pasowałaby mi kobieta-biskup), o tyle „Kopciuszek” dzieje się nie wiadomo do końca gdzie, nie wiadomo do końca kiedy, dlatego więc nie ma żadnego powodu, żeby nie obsadzić filmowego królestwa aktorami różnego pochodzenia etnicznego. Oczywiście można byłoby się czepiać, że największą rolą dla czarnoskórego aktora była zaledwie rólka kapitana/przyjaciela księcia (Nonso Anozie), ale… we’ll get there. A przynajmniej można żywić taką nadzieję. Czarnoskóry książę – to by było dopiero! Z 5-10 lat temu można by było nawet widzieć w takiej roli Idrisa Elbę. No ale dobrze, to rozważania na inną okazję.


Jeżeli już mowa o aktorach, to przyznam, że poza scenami „dziecięcymi” spisują się wszyscy bardzo ładnie. No właśnie… ładnie. Tak, tak – wiem, że to bajka. Ale wyraźnie zaznaczę swoje zdanie, że tak to ujmę, odrębne: według mnie potencjał ma tam tak naprawdę tylko macocha. Tylko macocha jest obdarzona odrobiną charakteru, którego się nie spodziewamy. Bo to właściwie jedyna prawdziwa innowacja w filmie i zarazem krok we właściwym kierunku. Branagh oddał głos macosze i naświetlił jej perspektywę: drugiej żony, tak jakby mniej kochanej, potem pozostawionej samej sobie, bez wielu możliwości wygrzebania się z kłopotów finansowych na własną rękę, z dwiema nieznośnymi córkami, które – chociaż paskudne – trzeba jakoś dobrze wydać i zapewnić im życiowe bezpieczeństwo. I pięknie obsadził w tej roli Cate Blanchett, która jest zimna, piękna i wyniosła, ale co najważniejsze jeszcze lepsza jest w odgrywaniu tajemnicy, w dawaniu widzowi do zrozumienia, że za jej okrucieństwem kryje się strach i bezbronność, którą właśnie tylko okrucieństwo jest w stanie zamaskować (or so she thinks).




Film Branagha jest zdecydowanie dla dzieci. Dzieci, które nie mają jeszcze żadnych oczekiwań względem „Kopciuszka”, nie przejadło im się jeszcze oglądanie/słuchanie tej samej historii w tradycyjnej wersji i nie będą sapać i fukać na naiwność i słodycz głównej bohaterki. Tylko nie jestem przekonana, czy rzeczywiście taki był zamiar. Bo z tego, co padło w wywiadzie już po seansie, wnioskuję, że zamierzeniem było zrobić po prostu „klasyczną” wersję. Co reżyser trochę pokrętnie (czy wspominałam, jak bardzo go lubię? :D) tłumaczył za pomocą anegdoty, której tu nie będę powtarzać (bo i nie pamiętam w szczegółach) jako połączenie tradycyjnego i nowego odczytania. Taaa. Tyle że poza macochą i kilkorgiem czarnoskórych aktorów ja tu nie widzę wiele „nowego”. Niemniej jednak jest to przyjemne kino. Warto obejrzeć przynajmniej raz i nasycić się kolorami (kolory są bardzo na propsie) i powalającymi strojami. Można jeszcze przewinąć kilka razy do sceny tańca na balu. W sumie nie są to złe powody do obejrzenia filmu więcej niż raz. Zwłaszcza jeżeli ktoś się jeszcze czuje chociaż trochę dzieckiem. 



PS Tytuł wpisu to słowa samego Sir Kennetha z soboty, które dotyczyły jego wizji Kopciuszka. Tzn. tego, że w jego wizji Kopciuszek jest dobra i życzliwa, ale to nie oznacza, że nie ma kręgosłupa. I nawet dostrzegam te próby i wysiłki, ale nadal, nadal jakoś summa summarum widzę na ekranie cierpiętnicę. Uśmiechniętą cierpiętnicę. Nie byłabym więc sobą, gdybym nie wykorzystała tych słów przeciw niemu. ;P Ale wiecie, ja mogę go krytykować, bo go lubię. ;)


PPS Dodam jeszcze irlandzką i fanowską ciekawostkę. Branagh został „zwabiony” – jak to się robi przy wielu mniejszych festiwalach dla przyciągnięcia gwiazdy – nagrodą za całokształt osiągnięć, the Volta Award. Ciekawie jest sobie zestawić to, jak ktoś się zachowuje odbierając nagrodę – pozornie czy też nie – dużego kalibru (typu Oscary albo BAFTA), a jak dziękuje za lokalne gesty uznania. Branagh mnie nie zawiódł. Pokazał klasę, pięknie odpowiadał na pytania (mówił tak piękną angielszczyzną, że nawet kiedy moim zdaniem kręcił, tzn. słodził tak, jak to zawsze trochę trzeba przy okazji promocji filmu, nie można było mieć do niego żalu), przygotował bardzo długą przemowę na kilku karteluszkach i opowiedział słodką historię o Joysie. Otóż z jego względu kilka lat temu, gdzieś w połowie kręcenia własnego filmu, Branagh odwiedził Triest; Triest dla Dublińczyków jest o tyle ważny, że to właśnie stamtąd sam James Joyce przywiózł do Dublina kino. Ha, mogę się założyć o co chcecie, że nie wiedzieliście, że James Joyce założył pierwsze kino w Dublinie! Kino nazywało się właśnie The Volta Electric Theatre. 

Mimo wszystko, nadal nie chce mi się wierzyć, że Branagh pojechał do Triestu tylko dla Joyce'a. 

PPPS Wiem, że mam trzy lata, ale muszę to wrzucić na bloga. Niektóre wywiady promujące "Kopciuszka" są po prostu lepsze niż sam film. "Because it's Disney. These are really tight pants. And it's Disney."


czwartek, 12 marca 2015

"Ida" okiem polskim i irlandzkim (tak jakby) - kilka urwanych myśli

W duchu uświęconej tradycji, po – let me just check – ponad roku nieodzywania się tutaj wcale, napiszę o czymś, co już trochę przebrzmiało. Co mi szkodzi.

Jak już wie cały, calutki świat – Polska wygrała Oscara. Oczywiście my Polacy lubimy dzielić wielkie wygrane pomiędzy cały naród, ale tacy już jesteśmy hojni, zwłaszcza jeżeli nie my rozdajemy. ;)
                                                                                                                                       
Muszę przyznać, że moja radość z nagrody za „Idę” była po troszę na wyrost, ponieważ przed Oscarami jakoś ciągle nie mogłam znaleźć czasu na obejrzenie tego akurat filmu. Może tematyka sugerowała mi, że będzie długo, monochromatycznie i sennie, może to wina przygotowań do Erasmusa i kilku przeszkód na drodze do napisania magisterki, a może (co jest częstym u mnie powodem odkładania filmów na Święte Nigdy) chciałam poczekać aż jakoweś tam kontrowersje wokół filmu opadną – kto to teraz wie? Niecały tydzień po międzynarodowym święcie filmu miałam jednak okazję wybrać się z moją Erasmusową współlokatorką na „Idę” do Light House Cinema, położonego w Smithfield w Dublinie. Te wszystkie szczegóły to bardziej pod siebie, dla pamiątki, niż dla przypadkowego czytelnika lub czytelniczki zabłąkanych na moim blogu, także proszę o wybaczenie. Albo w sumie nie, nie proszę, bo przecież będziecie czytać to tylko wy, moi drodzy znajomi, a kilkoro z was prosiło mnie o takie dublińskie wynurzenia. No to bierzcie i jedzcie.

Zdjęcie Old Jameson Distillery,
którego adres zgubiłam ja i blogger.
Smithfield to w ogóle ciekawa okolica, bo chociaż blisko centrum, nie ma w sobie już nic z metropolii; bardzo przypomina „nową Łódź” (przez co mam na myśli taką Off-Piotrkowską, tyle że większą) w swojej post-industrialności: sercem tego miejsca jest stara gorzelnia Jameson Whiskey, którą można zwiedzić, ale niestety nie można już wejść na jej wieżę (albo jakkolwiek się toto nazywa w gorzelnianej terminologii). Miejsce fajne, moja mama powiedziałaby, że „młodzieżowe”, a ja powiedziałabym, że z lekka hipsterskie, ale potem przypomniałabym sobie, że mówię tak w sumie zawsze wtedy, kiedy coś jest faktycznie skierowane do młodych i jest autentycznie fajne. Trzeba się pogodzić z tym, że hipsterzy ukradli nam bycie cool. If you know what I mean. Smithfield ożywa wtedy, kiedy jego tradycja, a mianowicie Smitfield market fair, powraca w nieco odmienionej formie, czyli wtedy, kiedy w Generator Hostel odbywa się – mniej więcej raz w miesiącu – pchli targ. Jest dużo i kolorowo. Są vintage’owe ciuchy, modne okulary, stare torebki, kolekcje winyli…. i hamburgery. Mówiłam już, że Młodzi z Łodzi poczują znajome klimaty?


Zdjęcie z fanpage'a Smithfield Market Fair.
Light House Cinema jest trochę takie jak całe Smithfield, tzn. jest przestrzenne, wygodne, oddycha miejskim klimatem i ma w sobie coś z pop-artu, ale na luzie, bez wyjeżdżania w pretensjonalność. Poza tym rzadko spotyka się, żeby jedno kino łączyło w swoim repertuarze zarówno filmy szerokiej dystrybucji, jak i kino kameralne, teatr na srebrnym ekranie (National Theatre Live, Globe on Screen, etc.) i kino zagraniczne (oprócz "Idy" widziałam zapowiedzi wielu filmów francuskich i hiszpańskich). I do tego oferuje darmowe karty lojalnościowe, za co ich ubóstwiam (to co z tego, że będę musiała przejść się z 10 razy do kina zanim dostanę bilet za friko? Ja nie dam rady?). Ale nie bardziej niż Savoy, bo przecież Savoy jest w centrum, było pierwsze na naszej kinowej trasie i ma bilety za 5 euro. Zasada: nie przeliczajcie na złotówki, bo się przeżegnacie.


Light House Cinema. Zdjęcia znalazłam na archide.wordpress.com

Ale wrócę do „Idy”. Muszę przyznać, że mnie nie zaskoczyła w swojej podstawowej formule. Spokojnie, to ani źle, ani dobrze. Kiedyś ktoś mi z grubsza opowiedział „Idę” i po prostu myślałam, że zobaczę coś mocno ponadto (w warstwie fabularnej i koncepcyjnej). Historie takie już gdzieś widziałam, nawet przy okazji ostatniej lektury; u Aphra Behn dziewczynie mającej wstąpić do zakonu (chociaż bardziej chętnej do zbaczania z obranej drogi niż „Ida”) mówiono:"besides, 'tis more meritorious to leave the World when thou hast tasted and prov'd the Pleasure on't; then 'twill be Virtue in thee, which now will be pure Ignorance.” -------- Zawsze znajdzie się powód, żeby wrzucić coś takiego na bloga, he he.

Zagraniczny plakat promujący "Idę" nie tylko lepiej wyraża temat przewodni filmu, ale  - nie ukrywajmy - jest też po prostu artystycznie ciekawszy.

"Ida" jest opowieścią o dziewczynie (Agata Trzebuchowska), która przed złożeniem ślubów zakonnych zostaje wysłana przez swoją przełożoną do ciotki (Agata Kulesza) - jedynej krewnej, która jednak nigdy nie wyraziła zainteresowania losem Idy. Kulesza gra rozgoryczoną sędzię i byłą stalinowską prokurator, która początkowo wita Idę z wielką niechęcią. Bez ogródek odkrywa przed nią prawdę o jej pochodzeniu i w tonie wielkiej łaski obiecuje odszukać z nią groby jej rodziców. W trakcie tej podróży, między kobietami zaczyna rodzić się więź zbudowana na wspólnej przeszłości, którą Ida dopiero poznaje.

Klatka schodowa jak na Narutowicza w Łodzi. A może to było tam kręcone? Moja ciotka też ma dokładnie takie drzwi wejściowe.

Ok, więc siła "Idy" nie tkwi może w nowatorskości fabuły, ale w tym, w jakich osadzona jest okolicznościach i JAK opowiedziano znaną nam skądinąd już historię. W tym, jak reżyser bawi się formą (film o latach 60-tych utrzymany w stylistyce kina polskiego lat 60.). Jak wykorzystano czerń, biel i szarości, zimę, kadry przypominające tutaj naprawdę ramy dla obrazu, szczególnie w kilku kluczowych scenach. Jedna zresztą z nich rozłożyła mnie na łopatki. Przepiękna scena z oknem: takiej dynamicznej, niebanalnej sceny z oknem (zmuszona jestem do szukania metafory, żeby nic nie zdradzić) dawno nie widziałam. Nigdzie, nie tylko w polskim kinie. Pod takie sekwencje najczęściej robi się dosyć długi build up, przez co payoff (ależ mi się rozanglicyzowało) nie dorasta do pięt naszym oczekiwaniom. A tutaj – czysta poezja. Trochę dziwnie mi się napisało z tą poezją, bo scena jest cokolwiek miażdżąca, ale jest właśnie taka, dlatego że się jej kompletnie nie spodziewamy, a nie dlatego że jest brutalna. Tzn. sygnalizuje coś brutalnego, natomiast jej wymowa na ekranie jest poetycka. I znowu – w dużej mierze dlatego, że reżyser nie pomyślał tej sceny prostacko, nie zapowiadał widzowi niczego i wziął nas kompletnie z zaskoczenia. Chociaż powinniśmy byli być na to gotowi, choćby przez strategiczne ustawianie kamery (na co kamera patrzy). Tylko że to wiadomo już po. I to jest kunszt!

Wybaczcie, że ten wpis jest tak bardzo filtrowany przez „ja”, „mnie”, itd. – zaimki w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Tak czasem wychodzi. Ostrzegłam, przeprosiłam – jadę dalej.

Szalenie podobało mi się, że to był film o relacji między dwiema kobietami. A może nawet bardziej podobało mi się, że po prostu w końcu zobaczyłam w polskim kinie pierwszoplanowe postacie kobiece, które naprawdę do mnie przemówiły, były prawdziwe (oczywiście w filmowym kontekście), miały przeszłość, swoje demony i coś do powiedzenia lub przemilczenia. Świetne w swojej prostocie było też to, że to był klasyczny counterpoint (chętnie dowiem się od kogoś, jaki jest polski odpowiednik --- Żuczek zaproponowała "kontrapunkt", ale moja radość była chwilowa, bo Internety mówią, że to pojęcie muzyczne a nie literackie, czyli taki swojego rodzaju fałszywy przyjaciel). A bardzo trudno uchwycić takie kobiece przeciwieństwo, które łączy w istocie bardzo wiele, bez popadania w pretensjonalność. Tu się udało. To są fantastycznie pomyślane i znakomicie wyreżyserowane postacie, doszlifowane rasowym aktorstwem. Ciężko tu może ocenić Trzebuchowską, bo jej rola wymagała pasywności, ale moim zdaniem świetnie uchwyciła to zahamowanie, jakie powinna mieć wymalowane na twarzy jej bohaterka. Poza tym jest to postać bierna nieprzypadkowo: jako osoba tak silnie wierząca obserwuje świat poza klasztorem jak kuriozum, życie przetacza się przed jej oczami, ale nie jest jej bliskie, nie jest częścią jej życia, w dużej mierze wewnętrznego. Nawet kiedy oddala się bardzo od swojego powołania, robi to jak w transie, jej twarz nie wyraża burzy emocji, ale raczej zagubienie. Ba, w momencie, kiedy wydaje się, że Ida zupełnie zawróciła z obranej ścieżki, na jej twarzy widać po prostu obojętność. Losy jej rodziny, którymi dzieli się z nią ciotka, są szokujące, ale nie składają się tak naprawdę na część jej życia o tyle, że nie one Idę ukształtowały. W tym kontekście scena, w której dziewczyna odpowiada "nie" na pytanie księdza o to, czy ma coś wspólnego z Lebensteinami, wcale nie musi oznaczać, że zapiera się swojego żydowskiego pochodzenia. Może po prostu oznaczać, że nie czuje, że ma cokolwiek wspólnego z ludźmi, których nawet nie pamięta. Ida, co może wydawać się trochę dziwnym stwierdzeniem, stoi dla mnie po bardziej stronie widza, bo przecież, kiedy ona odkrywa kolejne tajemnice jej rodziny, razem z nią odkrywa je widz. 
Za to Kulesza! Brakuje mi słów na określenie tego, ile ta aktorka daje z siebie, kiedy ma możliwość zagrania silnych postaci kobiecych (w różnych znaczeniach tego słowa). I jak wspaniale potrafi oddać ten paradoks, kiedy osoby z pozoru bardzo silne psychicznie są tak naprawdę kruche i wystarczy tylko trącić odpowiednią strunę, żeby całkowicie się rozpadły. Niech się Muriel Strepsils schowa.


O ile można twierdzić, że "Ida" jest o konflikcie świata fizycznego, materialnego (z całym swoim urokiem zmysłów, jak i brudem i bagażem przeszłości) z duchowym, o tyle równie dobrze można ten film oglądać poprzez portret relacji dwóch kobiet, naznaczonych konfliktem między tym, jakie nosimy w sobie wartości, a jak te wartości lubi zgniatać życie. I co to oznacza dla naszej tożsamości. Oczywiście jak ktoś chce, może się uwiesić takich słów jak "Polka", "Żydówka", "katolik", które padają w filmie, i interpretować "Idę" przez taki filtr. Tylko że moim zdaniem będzie to odczytanie niepełne i krótkowzroczne. Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że taka interpretacja wymaga dużo złej woli, ale żeby nie generalizować, napiszę, że tak jest pewnie w 9 przypadkach na 10. Nie chodzi mi tutaj o to, że nie można patrzeć na film wg klucza historycznego (choć sama jestem przekonana, że nie o to chodziło reżyserowi, ale to mój punkt widzenia), uważam jednak, że nie można "Idy" traktować jako politycznego głosu w sprawie. Ten film zbyt wiele nie dopowiada, zbyt wiele jedynie sugeruje i każe się domyślać, by można było do niego przykładać jakieś czarno-białe klucze: "antysemickie", "antypolskie", "chrystianizacja Zagłady", itp. Oczywiście trzeba by było nie żyć nigdy w Polsce, żeby nie przewidzieć, że taki a nie inny kontekst historyczny wywoła zażarte dyskusje, ale dla mnie jest jasne, że te dyskusje tak naprawdę nie dotyczą samego filmu - "Ida" je jedynie sprowokowała.


I muzyka. Ach, przecudowna. Przaśna i buraczana w scenach w zatłoczonym klubie hotelowym na dansingu, to znowu zmysłowa, nęcąca i „zachodnia” w scenach uwodzicielskich. Tak, tak, wiem, że piszę trochę ogólnikami. Nie chciałabym jednak nawet zupełnym przypadkiem zepsuć komuś seans.

Same piękne kadry pełne treści.

Ale miałam napisać o czymś jeszcze. No tak, o tłumaczeniu. Przez to, że oglądałam film na obczyźnie, mogłam zaobserwować dwie rzeczy. Najpierw w kwestii tłumaczenia, które miesza epoki i boi się historii: nie chodzi o to, że niedomagało językowo. Co prawda ludzie odpowiedzialni za przekład dialogów popełniali chwilami sakramentalny błąd nie-tłumaczenia a raczej tworzenia własnego, alternatywnego scenariusza. Ale to, o dziwo, nie jest powód mojej irytacji (wymyślone dialogi były z grubsza nieistotne dla rozwoju fabuły*). Wkurzyłam się, kiedy zauważyłam, że sporo kwestii, które dawały jakiś wgląd w to, o jakim czasie „Ida” opowiada, kiedy właściwie ten film się dzieje, zostało kompletnie pominiętych w przekładzie. Także sporo linijek  z „socjalizmem” odmienianym przez wszystkie przypadki zostało skróconych do minimum. I tu zaczęła się moja wątpliwość, czy wszyscy na sali – w większości nie Polacy – wiedzą, że ten film nie opowiada o obecnej Polsce. I czy przypadkiem nie myślą sobie, że z tą czernią i bielą to tylko ładny zabieg artystyczny. I co najgorsze, kiedy słyszą w filmie o „nowej Polsce”, czy nie myślą sobie, że chodzi o Polskę po '89... Straszna myśl.

*Chociaż w scenie, w której (przytaczam z pamięci) dialog: „I co potem? To, co zwykle. Kłopoty.” został przetłumaczony na "The usual. Life." uniosłam brew bardzo wysoko.

Spojrzenie z góry z lekką dezaprobatą na tłumaczy na angielski. 

Ale reakcje, jakie wywołała "Ida" na widowni - na tyle, na ile udało mi się zaobserwować - były głównie pozytywne. Po filmie, ciągnąc się za ogonkiem opuszczających salę, łowiłam dużo ożywionych rozmów o filmie i słyszałam trochę entuzjastycznych głosów w stylu: „Musimy odwiedzić Kraków – pamiętacie jak planowaliśmy odwiedzić Kraków?” Co, biorąc pod uwagę to, jakie „Ida” miała plenery, jest trochę dziwne. Ale wciąż bardzo pozytywne.

Wiem, że ta recenzja jest mocno nieskładna, urywkowa, jakaś siakaś myśl to tu, to tam. Trochę zardzewiałam. 

                     ********************************************************************************* 
A teraz kilka słów prywaty na wyjście. Bawię się wyśmienicie. Mam morze na wyciągnięcie ręki codziennie przez cztery i pół miesiąca, z czego sporo już upłynęło, niestety. Stepuję, chociaż chwilowo mam przerwę. Dla odmiany, Lindy Hop-uję** bez przerwy. Spełniam swoje marzenia, big time. Życie potrafi być piękne, przepiękne, kiedy los w końcu pozwala ci robić swoje. Swoje. Chyba aż do tej Irlandii nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo te rzeczy są moje, chociaż nie miałam okazji ich robić. Moje in spe. Takie niespełnione powołania do szczęścia. Aż do teraz. Wiem, że to wszystko zaraz się skończy, więc staram się nie myśleć za dużo ani za często, bo przecież trzeba mieć czas na realizowanie powołania. Tak. Do szczęścia.

Co nie oznacza, że nie spotyka się tu wielkich, włochatych pająków w torebce ryżu. Albo że nie odwołują ci wycieczki do Północnej Irlandii w ostatniej sekundzie. Albo że nie ma tęsknoty za bliskim i znajomym. Nigdzie nie ma za dobrze.

**Swoją drogą, tańczącym polecam Lindy Hop z całego serca. Zawsze z pozycji widza żywiłam przekonanie, że to najfajniejszy taniec towarzyski na świecie. Teraz posmakowałam i powiem wam, że mam iście kobiecą intuicję. Endorfiny szaleją. Swing out!