W poprzednim wpisie pisałam o
słoniu, który wszedł do pokoju 221B razem z Molly. Teraz będzie o innym, ale
sporo większym, takim akurat na cały odcinek "The Sign of Three".
Moja reakcja już po kilkunastu minutach odcinka drugiego. - gif stąd
To może teraz szybciutko wytłumaczę,
skąd mi się ten słoń wziął, skoro przecież tak dosłownie żaden nie pojawił się
w opisywanym poprzednio odcinku. Otóż chciałam tu po swojemu nawiązać do
jednego z moich ukochanych angielskich idiomów - the elephant in the room. W skrócie: coś, co dostrzegają wszyscy,
ale nikt nie chce o tym rozmawiać, najczęściej dlatego, że to nieprzyjemny czy
niewygodny temat. I z ciężkim sercem muszę stwierdzić, że to jest niestety
przypadek "The Sign of Three", nie tylko dlatego, że tam akurat naprawdę był
jakiś słoń. Nie jest łatwo przyznać, że serial, który się uwielbia, dał w
pewnym momencie plamę. Nie chciałam nigdy usłyszeć siebie krytykującej Sherlocka
BBC. Ale co zrobić.
Będzie
dużo spoilerów
Dawno nie czułam się tak niezręcznie przy oglądaniu czegokolwiek. Pewnie teraz dostaję po dupie za to, że władowałam
tyle emocji w jeden serial. Caring is not
an advantage. Oh, well. Jakbym miała na to jakiś wpływ. Jedynie mój
popkulturowy anioł stróż próbował odwlec rozczarowanie i kazał mi rozliczać
faktury, kiedy mogłam zamiast tego oglądać odcinek w czasie rzeczywistym.
Dobrze też, że na studiach miałam furę roboty przez cały tydzień, bo inaczej
pewnie pisząc notkę zaraz po obejrzeniu odcinka wpadłabym w dziką furię. A tak –
tylko zrezygnowanie.
A taka
była radość po pierwszym odcinku! Rozwój bohatera, poprowadzenie wątków,
scenariusz, gra… Prawie wszystko wskazywało, że idziemy w dobrym kierunku, a
komediowy nastrój jest nam potrzebny na moment, na tę jedną, małą chwilę po
dwóch latach Sherlockowego odstawienia (Make‘em laugh. Make‘em laugh.
Make‘em laugh. – jak słusznie
zauważyli w recenzji Den of Geek). Ale może to było zbyt piękne... Bo w drugim odcinku 3 serii wydawać by się mogło, że rozumy scenarzystów (a może tylko ten Thompsona) poszły sobie na spacer.
Ten kadr dobrze oddaje mój stosunek do drugiego odcinka. Nie chcę hejtować, ale świadomość boli.
Nie mam nic przeciwko kilku dowcipom. Nic przeciwko temu, żeby zagadka morderstwa była tylko pretekstem dla rozwoju postaci. Ale mam bardzo wiele przeciwko traktowaniu wszystkiego, co nie jest jajem, po macoszemu. Innymi słowy, jest to po prostu marnowanie bezcennego dla
tego serialu czasu (3 odcinki na sezon! 270 minut!). Teraz mści się nowa formuła,
czyli niezamykanie wątków w obrębie jednego odcinka. Bo co też ten "The Sign of
Three" nam dał, hę? Czy pociągnął jakiś wątek z pierwszego odcinka? Nie. Czy
rozpoczął jakiś poważny wątek do rozwinięcia w trzecim? Nie wydaje mi się. Całkiem
ciekawy pomysł obrano na backstory majora Sholto, nazwiązując leciutko do
powieści (chociaż uważam, że potraktowano go łagodniej niż w kanonie), ale już
Jonathan Small był przewidywalny i rozczarowujący. Tym razem zresztą marnowano
na potęgę odniesienia do kanonu. I kiedy mówię „marnowano”, to mam na myśli to,
że wielokrotnie były one ot tak sobie, wrzucone bez namysłu w różne miejsca
odcinka (np. Mary Sutherland pojawiła się znowu, w innej formie; chociaż najbardziej
chyba zabolało mnie jak płytko potraktowano the Andaman Islander – to już
lepiej, żeby go wcale nie było…), ot żeby sobie były – taki fan service dla tych klasycznych
sherlockistów, ale niestety na dużo niższym poziomie niż zostaliśmy
przyzwyczajeni.
John też nie wie, co jest
właściwie grane.
I gdyby też te komediowe zagrania były w rodzaju tych, które oglądaliśmy 1 stycznia. Ale niestety. Sherlock, który mówi „Oh my God!” na widok prawie martwego strażnika i pyta Johna, co zrobić? Tak, tak, John jest lekarzem wojskowym, wiemy, wiemy. Ale kto niby uwierzy, że Sherlock nie ma pojęcia, jak wykorzystać swój szalik na tysiąc i jeden sposobów? Na pewno nie ja. I o co chodzi z tą infantylizacją głównego bohatera, mówiąc już tak bardzo ogólnie? Sherlock jest aspołeczny, ale naprawdę nie trzeba prezentować go jak zagubionego szczeniaczka. Nie ma nic złego w tym, żeby pokazać, że Sherlock boi się, że po ślubie Johna z Mary zostanie usunięty w cień, ale nie, nie w taki sposób. Do tego, w przypadku każdej innej postaci, nawet choćby takiego Dr. House’a (który przecież, oczywiście, nie jest porównaniem przypadkowym), można pokazać, że bohater najpierw się otwiera, po to tylko, żeby zostać odrzuconym. Ale nie Sherlocka. Nie samego Sherlocka Holmesa, na pewno nie w takim wydaniu, jak Sherlock BBC. Bo to, a nie fanfikowe odniesienia w 1 odcinku, jest już przesadną próbą spełniania fantazji widzów. Które są słodkie, ale powinny pozostać w sferze fantazji.*
Bawi mnie to, ale i smuci zarazem. Are you with me? - ta i poprzednia graf. stąd
W odcinku mamy na tapecie przede wszystkim wesele i wszystko, co z tym związane, a więc nie tylko związek Johna i Mary, ale także Sherlocka z Johnem. Może najpierw coś ustalmy: Sherlock to geniusz (śmieszne, że w ogóle muszę przypominać). Może trochę powolny, jeżeli chodzi o relacje międzyludzkie, ale z drugiej strony nie tak znowu niczego nieświadom. W końcu w "The Empty Hearse" pada aroganckie "What life? I’ve been away" w stosunku do Johna. Czemu więc Sherlock miałby nie wiedzieć, że jest najlepszym przyjacielem Watsona? Prędzej obraziłby Johna jak w "Many Happy Returns" i powiedział, że jasne, przecież John nie ma żadnych innych przyjaciół, bo wszyscy pseudo-przyjaciele go nienawidzą (albo odpowiedziałby tak, jak zaproponował Żuczek: "Of course I am, all the others died in Afghanistan", co uważam za znakomite scenariuszowe rozwiązanie). Bo Sherlock właśnie w taki sposób okazuje przywiązanie. I tylko tacy ludzie jak John Watson potrafią rozróżnić, kiedy mówi to złośliwie, a kiedy chodzi mu tylko o to, co sobie tam w głowie wydedukował i nie mógł powstrzymać się, żeby nie podzielić się ze swoim odkryciem.
Loading Sherlock S3E02 - gif stąd
Niestety, logiczną konsekwencją takiego przedstawienia postaci w scenariuszu jest to, jak rzutuje to na grę aktorską, a może raczej na to, jak aktorzy są – z musu – poprowadzeni. Grają jak gdyby Sherlock był komedią, bo właśnie komedię im, w przeważającej mierze, napisano. I właściwie tyle w tym temacie. Za dużo widać było Benedicta w Sherlocku (tylko najbardziej szaleni fani pamiętają montaże porównujące zdjęcia Cumberbatcha w kostiumie Sherlocka, na których raz wyglądał jak Benedict – kiedy zdjęcie było robione za kulisami – a raz jak Sherlock Holmes – kiedy zdjęcie robione było na planie; o, proszę sobie spojrzeć choćby na ten przykład z 3 serii). Nie było tak oczywiście przez cały odcinek, nie chcę znowu przesadzać, ale niestety – za często. Freemanowi komediowa dominanta odcinka jeszcze tak bardzo nie zaszkodziła, bo od początku jego postać miała mnóstwo komediowego potencjału, ale też John BBC jest typowym, niedającym sobie w kaszę dmuchać, może nawet najbardziej pyskatym ze wszystkich dotychczasowych Watsonów (miało być the ultimate sassy Watson – robiłam, co mogłam).
Sherlock, your Benedict is showing! - gif stąd
Podsumowując te zagrywki komediowe: taki Sherlock to nie tylko nie mój Sherlock Holmes, ale nawet nie mój Sherlock BBC. Nie moja bajka. No chyba żeby uczciwie została nazwana parodią, to wtedy ja to kupuję. Ale jako pełnoprawny, pełnowymiarowy odcinek – nie. Nie ma na to czasu (3 odcinki!). Paradoksalnie, suma śmiechowych momentów nie czyni wiosny. To tak jakby ktoś zrobił okrutny żart i nagrał komuś składankę Paula McCartney’a, ale zamiast upchnąć tam "Maybe I’m Amazed" czy "Uncle Albert/Admiral Halsey", nagrałby 20 razy pod rząd "Wonderful Christmastime". A bit not good.
Małe zestawienie uśmiechów Sherlocka, na specjalne życzenie Czytelniczki. Tylko jeden uśmiech nie pasuje do bohatera i tylko ten jeden jest z „The Sign of Three”. Przypadek?
Scena pijatyki – choć chichotogenna – ciągnęła się za długo
i wiała parodią SH na kilometr. - gify stąd
Jeszcze jeden zawód – to z
pewnością pierwszy odcinek, w którym aż tyle dedukcji (no, nazwijmy to tak na potrzeby tego wywodu) przeprowadziłam w głowie szybciej niż sam Sherlock. I to
jest… rozczarowujące! Jeden czy dwa razy może się zdarzyć, ale jeżeli zgaduję,
jakie będą najważniejsze zwroty akcji i kto ma być zamordowany, to – znowu – a bit not good. Niektóre z nich były
zresztą trochę nudne, żenujące (choćby sam tytuł odcinka… pomysł tak obciachowy,
że idzie tylko spuścić na niego zasłonę milczenia) albo zbyt dosłowne. Przysięgam,
to nie jest utyskiwanie hejtera, ja naprawdę kocham ten serial! Ale po prostu
drugi odcinek to jest coś gruuuuubo poniżej możliwości twórców Sherlocka BBC.
Teraz cała moja nadzieja w 3 odcinku (na który się już spóźniłam, zajęta
tym wpisem). Liczę, liczę… nie wiem, na co, ale na coś dobrego. Wiem, że można,
że się da. Mam dwa sezony na dowód tego, że się da. Na pewno to bardzo
śmieszne, pokładać tyle nadziei w jakiś serial. Ale Molly miała rację: We all do silly things. Nadal jestem wielbicielką tego serialu. Jestem gotowa potraktować ten odcinek
jako jajo, parodię, gatunek, w którym te dowcipasy miałyby większy sens. Ale niech no ten serial wróci na dawne tory, no choć trochę… Once more unto the breach, dear friends, once more!
I w tym moja nadzieja. - gif stąd
****************************************
*Swoją drogą, zdaję sobie sprawę po jak cienkim lodzie stąpam, kiedy próbuję oddzielić fantazje widzów od świata wykreowanego przez twórcę (vide mój ostatni przypis do poprzedniego wpisu).
Doggie na zgodę