Widzicie, pomimo tego, co
napisałam kilka dni temu, odliczanie do nowego roku nie do końca było
prawdziwym powodem założenia bloga w tym konkretnym czasie. Bo, owszem,
odliczałam, ale wcale nie do nowego roku a do nowego sezonu…
Bardzo mnie bawi, że tuż po
emisji tumblr przeszedł mały zawał (autentycznie strona padła na chwilę). – gif
sherlockspeare
I tutaj prywata,
którą można przeskoczyć:
Serial Gatissa, Moffata i
Thompsona (dla mnie właśnie w tej kolejności) trochę namieszał w moim życiu.
„Trochę!”, parsknęliby moi przyjaciele. Zawsze moją cechą szczególną była
mania, co jakiś czas dochodziła jakaś nowa, ale to, co się na studiach porobiło
przez Sherlocka BBC… Powrót do kanonu, praca licencjacka z tym związana,
zdobycie się w końcu na spełnienie jednego z największych życiowych marzeń
(wyjazd do Londynu – with a little help from my friends), i to z niespodziewanymi Sherlockowymi przygodami! A więc
jak wyglądał 1 stycznia? Pierwszy dzień nowego roku, a ja cała w nerwach. Lewa
ręka pomazana do łokcia, skuwka od mazaka prawie przegryziona, ryza papieru
przed klawiaturą zasmarowana literkami, wykrzyknikami i strzałkami – wyglądało
to jak typowe Sherlockowe tropy umieszczane na ślicznie wytapetowanej ścianie
na Baker Street. I wtedy uświadamiasz sobie, że nie wiesz, kiedy stałeś się
Andersonem i tylko cicho szepczesz do siebie:
‘Nie
zaniżam IQ całej ulicy, nie zaniżam IQ całej ulicy…’ – gif greglestrade
A to tak tylko na początek, bo po
emisji obudził się fandom, wyszły na wierzch ZBIOROWE emocje, które nie dawały
zasnąć, a kiedy już zasnęłam i się obudziłam, wyszłam z domu w czarnym płaszczu
i deerstalkerze (co naprawdę nie było planowane, był to wynik emocji
poseansowych i… po prostu mam czarny płaszcz trochę podobny do Belstaffa i
sherlockówkę, której żal mi sprzątnąć z przedpokoju od mojego powrotu z Londynu
– ale do tej pory nie nosiłam ich razem i… i poza tym to wszystko czysty przypadek!).
Koniec dygresji
Czy będą SPOJLERY? Bez nich nie ma sensu rozmawiać o „The Empty Hearse”, prawdę mówiąc (chyba że chcemy sobie tylko piszczeć z radości, ale nie ma powodu, żeby nie piszczeć i rozmawiać na przemian).
Zacznijmy od niepozornego króla
odcinka pierwszego sezonu trzeciego – Marka
Gatissa. Jaka to niesamowicie zdolna bestia! To jest człowiek, który całym
sercem czuje Sherlocka Holmesa, który zna kanon od podszewki, co wcale nie
przeszkadza mu w wyrobieniu sobie własnego stylu i własnego sposobu na detektywa.
W tym miejscu mogłabym poświęcić cały wpis geniuszowi Gatissa, ale ograniczę
się tylko do jednej rzeczy, która jest wg mnie jego znakiem
rozpoznawczym – ilekroć podaje on widzom wyraźną aluzję do oryginalnych
opowiadań/powieści, to praktycznie można zakładać, że to jednak nie będzie nic
w związku z wątkiem, który przychodzi nam na myśl, nic w związku z
opowiadaniem, do którego scenarzysta zdaje się nawiązywać. Gatiss prowadzi nas
ładnie za rączkę, po czym zostawia w ślepej uliczce, śmiejąc się na odchodnym z
naszych założeń. Jednocześnie nie robi tego złośliwie, to są błyskotliwe, ale
nieszkodliwe psoty. Np. scena ze szkieletem – ktoś inny (nie powiem kto…)
wykorzystałby taki pyszny pomysł w odcinku, który jest retellingiem czy trawestacją
właściwej, pasującej do tego odniesienia historii, ale nie Gatiss. Nie tylko
puszcza do nas oczko, ale i ciągle, ciągle nas sprawdza i oszukuje w
najbardziej inteligentny z możliwych sposobów. Najwidoczniej może sobie
pozwolić na rozdawanie niezłych (zwłaszcza od strony wizualnej) pomysłów jakby
to były cukierki na Halloween, ale to dlatego, że ma jeszcze dziesiątki
znacznie lepszych poupychanych na marginesach swoich scenariuszy.
Oh yes you are, Mark. Yes. You. Are. - gif enigmaticpenguinofdeath
Skoro scenariusz jest dobry, to już prawie jesteśmy w domu, bo wspaniałość Sherlocka BBC jak dotąd opierała się w dużej mierze na dobrym scenariuszu. To wprawdzie nie jedyna przyczyna, która przyciąga widzów do tego serialu… ale było to zawsze mocną podstawą. A o innych powodach (zwłaszcza takich dwóch, jednym niskim, drugim wysokim) to może za chwileczkę.
The Magician never reveals his tricks – Bo jeżeli już jesteśmy przy
scenariuszu, dobrze byłoby się rozprawić z teorią
dotyczącą tego, jak Sherlock przeżył. A właściwie teoriami. Pierwsza prawie
przyprawiła mnie o zawał, bo dałam się nabrać, że jest ostateczną odpowiedzią
scenarzystów. Nie macie pojęcia z jaką ulgą odetchnęłam, kiedy usłyszałam, jak
Lestrade mówi: "Bollocks!" Wydaje się – można mieć prawie pewność – że nawet
jeżeli twórcy Sherlocka mieli jakiś jeden pomysł na rozwiązanie swojej własnej
zagadki, musiała ich trochę ruszyć reakcja fanów na cliffhanger, a ilość
alternatywnych teorii nieco wystraszyć. Czy można wymyślić coś jeszcze, coś
innego i lepszego niż to, na co wpadła cała armia wygłodniałych rozwiązania
fanów z dostępem do Internetu (czy wy też kochacie to, jaki mamy w naszych
czasach dostęp do informacji?!)? W tej sytuacji nic dziwnego, że scenarzyści
doszli do jedynego sensownego wniosku: dać fanom wszystko na raz, jak leci, i pozwolić im zdecydować, czy któraś z tych teorii, nawet ta opowiedziana przez samego Sherlocka, jest prawdziwa.
Zwłaszcza, że poszczególne z nich zawierały elementy tego, co faktycznie można
było znaleźć w sieci (czarna piłeczka!). Już im się oczywiście za ten
samobójczy pomysł dostało od purystów, którzy oczekiwali definitywnej
odpowiedzi, spełnienia obietnicy, ale przecież – lepszego rozwiązania nie było!
Żadna teoria po dwóch latach czekania na rzecz kultową nie zyskałaby
powszechnej akceptacji wśród rozbestwionej widowni, czemu więc nie pograć im na
nerwach jeszcze bardziej, zaprowadzić nad krawędź urwiska i zostawić tam, żeby
trochę się uspokoili?* Czy nie najlepszego wyjaśnienia zresztą udzielił Sherlock Johnowi w korytarzu 221B?
- I asked you for one more miracle, I asked you to stop being dead.
- I heard you.
To prawie jak usłyszeć głos samego Arthura Conan Doyle'a sprzed 100 lat... Bo przecież to właśnie tak było, na swój sposób!
I właściwie czemu wszyscy dajemy się zafiksować na punkcie tego, że najważniejszą rzeczą, na jaką czekaliśmy w tym odcinku było odkrycie, jakim sposobem Sherlock dokonał niemożliwego? Powtórzmy za Johnem: "I don’t care how you faked it, I wanna know why!" Polać mu! Zawsze należałam do grona osób, które śledziło przygody o Sherlocku Holmesie przede wszystkim nie ze względu na zagadki, ale dla wątku przyjaźni Holmesa i Watsona. Tego nie udało się zepsuć żadnej, nawet najgorszej adaptacji SH, którą przyszło mi oglądać. Ta przyjaźń jest po prostu niezniszczalna, co znowu udowodnił Sherlock BBC, tym razem ręką Marka Gatissa. Niech jego herbata zawsze będzie gorąca a ciasteczka kruche!
- I asked you for one more miracle, I asked you to stop being dead.
- I heard you.
To prawie jak usłyszeć głos samego Arthura Conan Doyle'a sprzed 100 lat... Bo przecież to właśnie tak było, na swój sposób!
I właściwie czemu wszyscy dajemy się zafiksować na punkcie tego, że najważniejszą rzeczą, na jaką czekaliśmy w tym odcinku było odkrycie, jakim sposobem Sherlock dokonał niemożliwego? Powtórzmy za Johnem: "I don’t care how you faked it, I wanna know why!" Polać mu! Zawsze należałam do grona osób, które śledziło przygody o Sherlocku Holmesie przede wszystkim nie ze względu na zagadki, ale dla wątku przyjaźni Holmesa i Watsona. Tego nie udało się zepsuć żadnej, nawet najgorszej adaptacji SH, którą przyszło mi oglądać. Ta przyjaźń jest po prostu niezniszczalna, co znowu udowodnił Sherlock BBC, tym razem ręką Marka Gatissa. Niech jego herbata zawsze będzie gorąca a ciasteczka kruche!
Moja ulubiona teoria, która
jednak (smuteczek!) nie znalazła miejsca w odcinku. - graf. voressima
Scenariusz to jedno, ale bez odpowiednich aktorów nawet te smakowite
kwestie mogłyby nie wybrzmieć jak trzeba. No i tu właśnie wracamy do dwóch
pozostałych przyczyn sukcesu serialu – tej niskiej i tej wysokiej (chociaż ta
druga może tylko wydawać się wysoka, bo ma fajny płaszcz i niskiego
przyjaciela). To niebywałe, że Benedict Cumberbatch i Martin Freeman grają tak,
jak gdyby nic się nie zmieniło, jak gdyby świat nie oszalał na ich punkcie, a
już zwłaszcza kiedy występują obok siebie. To niemożliwe, żeby nie czuli swego
rodzaju tremy w takiej sytuacji, dlatego należą się im podwójne oklaski za
profesjonalizm i poziom, którego nie obniżyli ani o jotę. Freeman chyba już po
pierwszej serii stał się moim ulubionym Watsonem, Cumberbatch zaś robi
wszystko, co w jego mocy, żeby wywindować się do mojego ulubionego Holmesa
(przypominam, że jakkolwiek cudowny, baruje się w końcu z samym Jeremym Brettem…
powiedzmy, że są na równi, tym bardziej, że reprezentują dwa zupełnie inne
podejścia do postaci SH). Pod względem samej gry aktorskiej ten odcinek
ucieszył szczególnie dlatego, że było w nim więcej niż zwykle akcentów
humorystycznych, co pozwoliło obojgu aktorom nieco wyżyć się w przestrzeni
komediowej.
And a pogo stick. Słuchaczy
(i twórcę) „Cabin Pressure” ucieszył znajomy, francuski akcent Benedicta.
Molly – to, co zrobiono z jej postacią, to coś, na co czekałam, od
kiedy poznaliśmy bohaterkę. Nie staje się, ni stąd, ni zowąd, silną kobietą, bo
to zrobiłoby z niej anty-Molly. Zrobiono coś znacznie lepszego – doceniono postać
za to, jaką jest. Nieśmiałą, ale też niegłupią, dobrą i lojalną osobą. Właściwe
potraktowanie, tutaj ze strony Sherlocka, po prostu się tej bohaterce należało.
Najlepiej pokazuje to repryza ze „Skandalu…” (pocałunek w policzek) oraz
zachowanie Sherlocka w stosunku do tego, jak wygląda jej nowy facet. Cudowna
scena, kiedy dla wszystkich zgromadzonych w pokoju jest to sytuacja z gatunku „do
salonu właśnie wszedł słoń”, ale Sherlock postanawia to ignorować. Po raz nie
pierwszy w tym odcinku zachowuje się wobec Molly jak człowiek (nie może być!) i
zdaje się myśleć: niech sama rozwiąże swoje problemy, sama upora się ze swoimi
duchami. Poza tym potraktowanie Molly było tym, na co od początku zasługiwała: danie jej jasno do zrozumienia, że romansu z tego nie będzie, cieszenie się jej
szczęściem nawet jeżeli chciałoby się wytknąć niejedno (słonia!) i traktowanie
jej na równi, nawet jeśli nie jest równie sprytna, co sam detektyw (nikt nie
jest). Co ważne, Sherlock nie przerywa współpracy z nią dlatego, że w
przeciwieństwie do Johna Molly nie nadaje się do tego zadania; po prostu
odkrywa szybko, że poukładała już sobie życie (tyle o ile), a przecież i tak nie
zastąpi mu Johna. Bo Molly mogłaby być fantastycznym Johnem, gdyby nie fakt, że
jednego Johna już mamy.
Molly
nietraktowana przedmiotowo – wreszcie, nareszcie! - gif nerdinessinabluebox
Mary Morstan – tu udało się Gatissowi wybrnąć w bardzo elegancki
sposób z problemu, jaki często stanowi żona Watsona. Mianowicie, jest ona
często ukazywana jako ta, która zabrała Holmesowi jego przyjaciela,
ta zła kobieta, która wkroczyła z fetyszyzowany męsko-męski związek, zresztą
tylko w wyobraźni fanów oparty na czymś więcej niż przyjaźń. Jednak Mary w wydaniu
Sherlocka BBC jest przede wszystkim bystrą, ciekawą postacią (ciekawą tego, co
się dzieje wokół niej i intrygującą sama w sobie), którą Sherlock zdaje się
doceniać już od pierwszych chwil nawiązania znajomości. Ta właśnie łącząca ich
nić porozumienia, bo też wszystko wskazuje na to, że darzą się sympatią, sprawia,
że po prostu trudno jej nie polubić, przynajmniej na dobry początek. Co jednak decyduje o tym, że Mary przykuwa naszą baczniejszą uwagę, to fakt, że jeżeli sugerować
się dedukcjami Sherlocka na jej temat, jest w niej też jakaś mroczna tajemnica,
coś niebezpiecznego, co budzi podejrzenia, że pewien złowieszczy sekret kryje się
za słodkim uśmiechem Mary Morstan. Ale może jestem przeczulona – pożyjemy,
zobaczymy.
I ma rację, przynajmniej z punktu
widzenia rozwoju samej historii. Bo czy okaże się dobra dla Johna, to jeszcze
zobaczymy. - gif do-you-have-a-flag
Rozwój bohatera – Na rozwiązanie tej kwestii wyczekiwałam
najbardziej i do tego w wielkich emocjach, bo trailer (nigdy nie wierzcie
trailerom) sugerował, że Sherlock jest nadal takim samym, rozpuszczonym dzieciakiem
i że właściwie nie pojmuje, co zrobił Johnowi; nie rozumie, że kogoś może
przejąć czyjaś śmierć do tego stopnia, że jest za co przepraszać. Ba, błagać na
kolanach o wybaczenie. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Każdy normalny człowiek
powiedziałby coś w stylu: „Przepraszam, że żyłem i nie zadzwoniłem…”
Ale
przecież Sherlock nie przeprasza za sfingowane samobójstwo bez programu artystycznego!
Scena ujawnienia się Sherlocka jest
po prostu fantastyczna – nie tylko znakomicie rozpisana dialogowo i wybornie
zagrana, ale także umiejętnie, w okamgnieniu przechodząca z tonu komediowego w
dramatyczny i z powrotem. Chyba wszystkim, fanom i nie-fanom, sprawiło też wielką
radość to, że Sherlock dostał po łbie aż trzy razy, w trzech różnych lokalizacjach.
I nie chodzi tu już tylko o to, ile było przy tym śmiechu. Po prostu nikt dziś
nie uwierzyłby w emocjonalną prawdziwość tego, co wydarzyło się w kanonie.
Johnowi z naszej epoki trzeba było dać czas na przetrawienie takiej wiadomości,
musiało dojść do dramatycznych wydarzeń pod St James the Less i do pokazania, że Sherlockowi łzy stają w
oczach (chociaż może to od wiatru, w końcu jechał na motorze? ;)), kiedy widzi Johna w zagrożeniu.
I dochodzimy do sceny w wagonie
metra, która jest dla kwestii wybaczenia kluczowa. Zaznaczyć muszę dla
zachowania szczerości, że moja pierwsza, „żołądkowa” reakcja na rozegranie tego
wątku stoi w opozycji do tego, co teraz o tym wszystkim sądzę. Byłam wściekła.
Sądziłam, że zmarnowali bohatera, że Sherlock wcale nie nauczył się być
człowiekiem, że nadal gotów jest krzywdzić i szantażować emocjonalnie tylko dla uzyskania zamierzonego efektu.
Ale potem obejrzałam tę scenę raz jeszcze. Zwróciłam uwagę na to, jak gra
Benedict, kiedy przeprasza Johna na kolanach. I przypomniało mi się, jak grał
Sherlocka grającego emocje np. w „The Great Game”, gdzie udawał przed żoną bankiera, który rzekomo zmarł w wypadku, jego starego przyjaciela. Sherlock
potrafi grać emocją tak, by zmylić obcych, ale nie tak dobrze, by nabrać Johna –
co to, to nie. I teraz leci kluczowe pytanie: czy Sherlock miał prawo postawić
Johna pod ścianą i czy to wyklucza prawdziwość jego przeprosin? Nie, nie miał
żadnego prawa i nie – nie wyklucza. Sherlock ma już o niebo więcej inteligencji
emocjonalnej niż na początku znajomości z Johnem, ale to wcale nie oznacza, że
zawsze wykorzysta ją w zdrowy emocjonalnie sposób. Przebieranki w restauracji
to jeszcze tylko efekt spontanicznej decyzji „może wszystko ujdzie mi na sucho,
jeżeli będę zgrywał starego Sherlocka”, ale scena w wagonie to już misternie
zaplanowana, błagalna prośba o wybaczenie, choć ze świadomością tego, że bez
wywarcia odpowiedniej presji John może równie dobrze gniewać się całe życie. Oczywiście,
każdy ma na temat własną opinię, bo to, do czego posunął się Sherlock, było
ekstremalne (czy nie jak wszystko, co wyprawia nasz bohater?), ale nawet jeśli
był to z jego strony okrutny ruch, to wciąż pełen desperacji, która przecież
uruchamia się, kiedy na czymś… na kimś naprawdę nam zależy.
To
jest człowiek błagający na kolanach o przebaczenie i nikt mnie nie przekona, że
to był tylko żart.
Oczywiście można było to
rozwiązać jak w kanonie, czemu nie: ‘Och. Sherlock. Ty żyjesz! Przyjacielu!.. *mdleje*; *cuci
się i słucha Holmesa*; To kiedy następna zagadka?’ Przypomnijmy jednak tylko, w
jakich okolicznościach powstało pierwsze opowiadanie po „The Final Problem” (z
punktu widzenia chronologii świata przedstawionego) – pod wpływem nacisków redakcji
i fanów. Widać już, że Doyle nie wiedział, co zrobić z bohaterem, którego miał szczerze
dosyć. Sęk więc nie w tym, by wszędzie naśladować kanon, ale by Sherlocka
wyczuć, wyczuć to, jakim być powinien, a do tego koniecznie rozpisać odpowiednią dla adaptacji
dynamikę między Holmesem a Watsonem i się tego trzymać. Czasem nawet – napisać coś
zupełnie po swojemu. Kto wie, może o niebo lepiej od oryginału?
Ciut lepsze zrozumienie natury
ludzkiej (wbrew temu, co deklaruje sam detektyw) nie obejmuje wyłącznie Johna.
Bardzo dobrze pokazuje to scena z Mycroftem w 221B, która jest odbiciem
piłeczki jeszcze ze „Skandalu…” ("how would you know?"), sceny, kiedy Sherlock
ma słuchowe omamy, a nawet taka drobiazgi, jak potraktowanie Andersona po
ludzku czy obejście Sherlocka w stosunku do klientki, której urwał się kontakt
z korespondencyjnym chłopakiem (Mary Sutherland! – kanon zawsze cieszy, zresztą
jeżeli BBC Sherlock jest już w tym momencie nieco podobniejszy w charakterze do
kanonicznego, to możemy tylko żałować, że scena kończy się nim bacik pójdzie w ruch).
To jest człowiek, który już nie tylko analitycznie pojmuje relacje międzyludzkie,
ale też rzeczywiście zaczyna odczuwać jakieś skraweczki empatii. Bogu dzięki,
to nadal jest Sherlock, który grubo przeciąga strunę (a takim go poznaliśmy i
takiego kochamy, prawda?), ale przynajmniej można już odetchnąć z ulgą, że to
nie maszyna a też człowiek.
Kurs
empatii – poziom podstawowy. - gif emptiedhearse
Rodzina Holmesa – Pamiętam jeszcze, jakie propozycje sypały się ze
strony fanów co do obsadzenia roli rodziców Sherlocka, np. jego matki (ciekawe, że to wokół niej skupiało się
główne zainteresowanie…). Najbardziej bawiła mnie propozycja, żeby zagrała ją
Maggie Smith. Bo z rodziną Holmesa jest tak, że może lepiej jej nie
pokazywać (tak samo jak rodziny Bonda – nieprzypadkowe skojarzenie). Ale jeżeli
już pokazywać, to faktycznie tak, jak zrobiono to w tym odcinku, czyli dać nam
parę ciepłych rodziców, bo tylko to nie daje pożywki do głupich, bawiących się
w psychoanalizę teorii na temat koszmarnego dzieciństwa i analogicznego ukształtowania
psychiki Sherlocka Holmesa. Pomysł, żeby rodzice Sherlocka byli prawdziwymi
rodzicami aktora dodaje temu tylko dodatkowego akcentu humorystycznego.
Co się zaś tyczy relacji z rodzeństwem, wydaje się, że stosunki między braćmi Holmes także uległy znacznej poprawie. I może najwyższy czas, zważywszy, że Mycroft sam przyznaje, że nie ma i nie szuka przyjaciół. Rozmowa między nimi w tym odcinku jeszcze bardziej podkreśla, jaką drogę przeszedł główny bohater i że to niekoniecznie Mycroft będzie zawsze pełnił rolę "starszego brata" (zauważcie, że nawet osobiste pytania, które padają, chociaż brzmią jak gdyby po raz kolejny bracia „ścigali się” ze sobą, zadane są w sposób pozbawiony jadu, bez złośliwości, do której przyzwyczaił nas Sherlock).
Co się zaś tyczy relacji z rodzeństwem, wydaje się, że stosunki między braćmi Holmes także uległy znacznej poprawie. I może najwyższy czas, zważywszy, że Mycroft sam przyznaje, że nie ma i nie szuka przyjaciół. Rozmowa między nimi w tym odcinku jeszcze bardziej podkreśla, jaką drogę przeszedł główny bohater i że to niekoniecznie Mycroft będzie zawsze pełnił rolę "starszego brata" (zauważcie, że nawet osobiste pytania, które padają, chociaż brzmią jak gdyby po raz kolejny bracia „ścigali się” ze sobą, zadane są w sposób pozbawiony jadu, bez złośliwości, do której przyzwyczaił nas Sherlock).
Zdjęcie z albumu rodzinnego państwa Cumberbatch Holmes.
Odkupienie Andersona – Przypadek Andersona to też zabawna sprawa.
Wziąć bohatera, którego cały fandom szczerze nie znosił i obrócić go w postać,
której nam po prostu szkoda, ale która jednocześnie potrafi nas teraz rozbawić
do łez swoimi teoriami. Anderson, który prowadzi legion fanów Sherlocka Holmesa,
to pomysł tak absurdalny, że aż dobry. Poza tym, gdyby zostawić sprawę tak, jak
to wyglądało w ostatnim sezonie, wylądowalibyśmy z bohaterem, którego trzeba
byłoby z serialu usunąć albo znienawidzić jeszcze bardziej – i właściwie żadne
z tych rozwiązań nie wydaje mi się szczególnie ciekawe.
Anderson
próbował teorii z Tardis. How cool is that? - wyszperane przez mshieldster
I tylko jedna, naprawdę jedna
rzecz odstawała w stosunku do poprzednich serii – montaż. Tutaj wchodzę na grząski grunt, bo zdjęcia/montaż/reżyseria
to dla mnie kwestie płynne i czasem wiem tylko, że coś mi nie gra, ale trudno
wskazać palcem, kto zawinił. Byłam
zakochana w tym, w jaki sposób Paul McGuigan prowadził "Sherlocka" do tej pory,
zwłaszcza od strony wizualnej. Wypracował dla tego serialu swoisty styl, klasę, wprowadził eleganckie i pomysłowe ujęcia, pewien wizualny znak rozpoznawczy, który pasował
do charakteru głównego bohatera i tego, czym Sherlock Holmes stał się w zbiorowej świadomości – także właśnie symbolem niewymuszonej elegancji. W 1 odcinku trzeciej serii miałam wrażenie
że czasami nowy reżyser od tego odchodził na rzecz czegoś, co miejscami
przypominało klip, teledysk, a nie starego dobrego Sherlocka. Nie zrozumcie mnie źle – popowa, nieco zbyt
popisująca się reżyseria/montaż nie przeszkadzały w scenach prezentujących
teorie Andersona, bo o to przecież chodziło, żeby utrzymane były w innej estetyce niż
pozostałe zdjęcia. Gorzej, że rzutowało to na niektóre poważne sceny, jak
choćby tę w wagonie metra, gdzie z niejasnych dla mnie przyczyn tuż przed
wybuchem bomby mamy cięcie do Sherlocka prezentującego swoją teorię
Andersonowi, a potem znowu cięcie do wagonu metra. I to było nie jedyne takie niezrozumiałe
lub prymitywne przejście (np. między sceną z panią Hudson krzyczącą w
przedpokoju a kolejną teorią teamu Andersona). Prawda, może akurat nie zauważam
z czystej przekory, że taki bałagan mógł być już na poziomie scenariusza; mam jednak
przeczucie, że na papierze taki zgrzyt tym bardziej rzucałby się w oczy. Nie –
nadal sądzę, że jest to wina czegoś na styku reżyserii i montażu. Ze wskazaniem na montaż, bo niektóre sceny/ujęcia same w sobie były nakręcone świetnie. To są pewnie
dla kogoś tylko technikalia, ale brakuje mi McGuigana w roli 'szefa od obrazu'. Może nie kręcił dosłownie
każdego odcinka ubiegłych serii, ale położył na pozostałych swoją niewidzialną łapę
do tego stopnia, że nawet te nie-McGuiganowe odcinki nie odbiegały rażąco od jego
stylu.
Auć. Czujecie mój problem z montażem tego odcinka?
Nie przesłania to jednak radości
z powrotu do Sherlockowego Londynu. Sercem tego serialu od początku był
scenariusz, a ten do „The Empty Hearse” rozpisany został brawurowo. Do tego
jeszcze mamy londyńskie metro, ukryte stacje (toż to najsmakowitsze kąski z
historii/legend londyńskiego metra!) i mnóstwo śmiechu przez łzy. Fantastyczny
początek sezonu, fantastyczna niespodzianka dla fanów (cały ten odcinek był dla
fanów) – ale z drugiej strony, dobrze, żeby ten komediowo-farsowy, zgrywusowski
nastrój nie utrzymał się w kolejnych odcinkach, bo wtedy zarzuty co do serialu
żerującego na swojej własnej kultowości mogłyby zacząć mieć podstawę. Ale nie
siejmy defetyzmu, należał nam się taki jeden odcinek.** Wręcz, jak już
pisałam, przejście Johna do porządku dziennego nad powrotem Sherlocka do świata
żywych nie mogłoby się udać (no, drugi raz). Dlatego nie tylko nie mam
Gatissowi tego za złe, ale uważam wręcz, że przeskoczenie do dużej zagadki bez
rozwiązania uwierających nas sznureczków z 2 serii byłoby dużym błędem. Póki
co, jest dobrze. Jest genialnie. Wspaniały początek nowego roku.
Wszystkiego Sherlockowego!
*Polecam też waszej uwadze fakt, że to nie pierwszy raz,
kiedy cliffhanger w Sherlocku BBC jest rozwiązany w sposób „aaa, właściwie to
nieważne!”
**Tak, drogi Guardianie, należał się. Ja wiem, że ci się nie podoba, że fani wywierają wpływ na efekt końcowy, że wg was seriale mają być dla wszystkich blablabla… ale! Po pierwsze – żyjemy w czasach participatory culture i jeżeli się tego nie zauważyło, a pisze się o popkulturze w języku angielskim, to myślę, że ma się duży problem. No dobrze, a jeżeli nawet się zauważyło, ale nie zaakceptowało? To niestety też nic nie poradzę, bo nie wiem, jak dotrzeć do ludzi, którzy nie rozumieją, że język i kultura się zmieniają. Można oglądać inne rzeczy, które nie bawią się w tę fandomową grę, nikt nie broni. Po drugie: to nie wina fanów, jeśli pomysł scenarzystów jest po prosty zły, nawet jeśli miał on swoje początki w próbie przypodobania się im poprzez jakieś nawiązujący do fanowskiej wiedzy gag. Są po prostu dobre i złe pomysły, koniec pieśni. Poza tym, o ile Doktor Who zrobił się faktycznie miejscami hermetyczny (chociaż taki był z grubsza od kiedy pamiętam), to już pierwszy odcinek nowej serii Sherlocka jest do zjedzenia, nawet jeśli ktoś nie należy do fandomu i nie wie, że to ujęcie śmieje się z pomysłów fanów zamieszczanych w Internecie. Bo jest śmieszne samo w sobie. Mój główny argument: to nie fani powinni się hamować w swoich spekulacjach i emocjach (oczywiście o ile nie balansują na granicy bycia psychopatami, są granice), to przecież nie oni odpowiedzialni są, koniec końców, za produkt finalny! I to do twórców należy zachowanie równowagi pomiędzy hermetycznością swojego dzieła a otwarciem się na szeroką widownię. Wiem, że to może być dla scenarzystów onieśmielające, jakie możliwości wypowiedzi i obecności mają dzisiaj fani, ale co zrobić – znak czasów. Po trzecie i ostatnie: fani mieli wpływ na postać Sherlocka Holmesa od jego początków, bo gdyby nie ich upór (czasem komiczny, a nawet straszny), nie doszłoby w ogóle do powrotu postaci. Hashtagi z hasłem "I believe in Sherlock Holmes" to przecież echo czarnych opasek z 1893 roku. Nothing new under the sun.
I pomyśleć, że sama do wczoraj byłam przekonana, że drugi odcinek Sherlocka będzie... cóż, odcinkiem Sherlocka, a nie serią gagów, które, fakt, bywały zabawne, ale ile można.
OdpowiedzUsuńCóż, czekam na recenzję S03E02! You need to get it out.
... out of my system, it seems.
OdpowiedzUsuńNiech mnie kule biją, czemu?! Mam jedną teorię, dlaczego tak się stało, bardzo...eee... dotykającą natury ludzkiej teorię, która tłumaczyłaby, czemu wszyscy się na to zgodzili (bo jedna osoba mogła popełnić błąd, ale że wszyscy odpowiedzialni za "Sherlocka"?), ale to faktycznie dopiero w następnym wpisie.
Bardzo ciekawy wpis :) pomiędzy wierszami czuć mnóstwo emocji, które na pewno udzielały się autorce podczas pisania. Gratuluję i czekam na tę zapowiedzianą teorię.
OdpowiedzUsuńDziękuję, zawsze miło gościć takiego uprzejmego czytelnika! :)
UsuńTak czytam jak wychwalasz pod niebiosa i oczom nie wierzę... No dobra, mnie też było miło znów zobaczyć starych znajomych, ale ten cholerny klimat teledysku, jak to nazwałaś, wprowadził chaos i w dużej części zepsuł mi zabawę. Ewidentne było dla mnie również to, do czego dobrnęłaś na samym końcu- że odcinek był dla fanów ("Ponapawajmy się zajebistością Sherlocka, niech robią gify, dużo gifów!"). Nie będę oceniać, czy to dobrze, czy źle, ale jak dla mnie, to sprawia, że nowy Sherlock nie jest starym, dobrym Sherlockiem. Po prostu. Zero klimatu z poprzednich sezonów. Drugi odcinek zostawiam na później, niech odleży.
OdpowiedzUsuńTo ja tylko mogę przypuszczać, co ty mi powiesz po obejrzeniu drugiego odcinka... Ja byłam załamana, zgnieciona po prostu.
UsuńPierwszy odcinek dostał moją taryfę ulgową, kupiłam ten pomysł, ale na jeden i tylko jeden odcinek.