sobota, 4 stycznia 2014

"Sherlock, the mess you’ve made!" – nowy sezon, nowy początek


Widzicie, pomimo tego, co napisałam kilka dni temu, odliczanie do nowego roku nie do końca było prawdziwym powodem założenia bloga w tym konkretnym czasie. Bo, owszem, odliczałam, ale wcale nie do nowego roku a do nowego sezonu… 

Bardzo mnie bawi, że tuż po emisji tumblr przeszedł mały zawał (autentycznie strona padła na chwilę). – gif sherlockspeare

I tutaj prywata, którą można przeskoczyć:

Serial Gatissa, Moffata i Thompsona (dla mnie właśnie w tej kolejności) trochę namieszał w moim życiu. „Trochę!”, parsknęliby moi przyjaciele. Zawsze moją cechą szczególną była mania, co jakiś czas dochodziła jakaś nowa, ale to, co się na studiach porobiło przez Sherlocka BBC… Powrót do kanonu, praca licencjacka z tym związana, zdobycie się w końcu na spełnienie jednego z największych życiowych marzeń (wyjazd do Londynu – with a little help from my friends), i to z niespodziewanymi Sherlockowymi przygodami! A więc jak wyglądał 1 stycznia? Pierwszy dzień nowego roku, a ja cała w nerwach. Lewa ręka pomazana do łokcia, skuwka od mazaka prawie przegryziona, ryza papieru przed klawiaturą zasmarowana literkami, wykrzyknikami i strzałkami – wyglądało to jak typowe Sherlockowe tropy umieszczane na ślicznie wytapetowanej ścianie na Baker Street. I wtedy uświadamiasz sobie, że nie wiesz, kiedy stałeś się Andersonem i tylko cicho szepczesz do siebie: 

‘Nie zaniżam IQ całej ulicy, nie zaniżam IQ całej ulicy…’ – gif greglestrade

A to tak tylko na początek, bo po emisji obudził się fandom, wyszły na wierzch ZBIOROWE emocje, które nie dawały zasnąć, a kiedy już zasnęłam i się obudziłam, wyszłam z domu w czarnym płaszczu i deerstalkerze (co naprawdę nie było planowane, był to wynik emocji poseansowych i… po prostu mam czarny płaszcz trochę podobny do Belstaffa i sherlockówkę, której żal mi sprzątnąć z przedpokoju od mojego powrotu z Londynu – ale do tej pory nie nosiłam ich razem i… i poza tym to wszystko czysty przypadek!). 

Koniec dygresji

Czy będą SPOJLERY? Bez nich nie ma sensu rozmawiać o „The Empty Hearse”, prawdę mówiąc (chyba że chcemy sobie tylko piszczeć z radości, ale nie ma powodu, żeby nie piszczeć i rozmawiać na przemian). 

Zacznijmy od niepozornego króla odcinka pierwszego sezonu trzeciego – Marka Gatissa. Jaka to niesamowicie zdolna bestia! To jest człowiek, który całym sercem czuje Sherlocka Holmesa, który zna kanon od podszewki, co wcale nie przeszkadza mu w wyrobieniu sobie własnego stylu i własnego sposobu na detektywa. W tym miejscu mogłabym poświęcić cały wpis geniuszowi Gatissa, ale ograniczę się tylko do jednej rzeczy, która jest wg mnie jego znakiem rozpoznawczym – ilekroć podaje on widzom wyraźną aluzję do oryginalnych opowiadań/powieści, to praktycznie można zakładać, że to jednak nie będzie nic w związku z wątkiem, który przychodzi nam na myśl, nic w związku z opowiadaniem, do którego scenarzysta zdaje się nawiązywać. Gatiss prowadzi nas ładnie za rączkę, po czym zostawia w ślepej uliczce, śmiejąc się na odchodnym z naszych założeń. Jednocześnie nie robi tego złośliwie, to są błyskotliwe, ale nieszkodliwe psoty. Np. scena ze szkieletem – ktoś inny (nie powiem kto…) wykorzystałby taki pyszny pomysł w odcinku, który jest retellingiem czy trawestacją właściwej, pasującej do tego odniesienia historii, ale nie Gatiss. Nie tylko puszcza do nas oczko, ale i ciągle, ciągle nas sprawdza i oszukuje w najbardziej inteligentny z możliwych sposobów. Najwidoczniej może sobie pozwolić na rozdawanie niezłych (zwłaszcza od strony wizualnej) pomysłów jakby to były cukierki na Halloween, ale to dlatego, że ma jeszcze dziesiątki znacznie lepszych poupychanych na marginesach swoich scenariuszy.

Oh yes you are, Mark. Yes. You. Are. - gif enigmaticpenguinofdeath

Skoro scenariusz jest dobry, to już prawie jesteśmy w domu, bo wspaniałość Sherlocka BBC jak dotąd opierała się w dużej mierze na dobrym scenariuszu. To wprawdzie nie jedyna przyczyna, która przyciąga widzów do tego serialu… ale było to zawsze mocną podstawą. A o innych powodach (zwłaszcza takich dwóch, jednym niskim, drugim wysokim) to może za chwileczkę.

The Magician never reveals his tricks Bo jeżeli już jesteśmy przy scenariuszu, dobrze byłoby się rozprawić z teorią dotyczącą tego, jak Sherlock przeżył. A właściwie teoriami. Pierwsza prawie przyprawiła mnie o zawał, bo dałam się nabrać, że jest ostateczną odpowiedzią scenarzystów. Nie macie pojęcia z jaką ulgą odetchnęłam, kiedy usłyszałam, jak Lestrade mówi: "Bollocks!" Wydaje się – można mieć prawie pewność – że nawet jeżeli twórcy Sherlocka mieli jakiś jeden pomysł na rozwiązanie swojej własnej zagadki, musiała ich trochę ruszyć reakcja fanów na cliffhanger, a ilość alternatywnych teorii nieco wystraszyć. Czy można wymyślić coś jeszcze, coś innego i lepszego niż to, na co wpadła cała armia wygłodniałych rozwiązania fanów z dostępem do Internetu (czy wy też kochacie to, jaki mamy w naszych czasach dostęp do informacji?!)? W tej sytuacji nic dziwnego, że scenarzyści doszli do jedynego sensownego wniosku: dać fanom wszystko na raz, jak leci, i pozwolić im zdecydować, czy któraś z tych teorii, nawet ta opowiedziana przez samego Sherlocka, jest prawdziwa. Zwłaszcza, że poszczególne z nich zawierały elementy tego, co faktycznie można było znaleźć w sieci (czarna piłeczka!). Już im się oczywiście za ten samobójczy pomysł dostało od purystów, którzy oczekiwali definitywnej odpowiedzi, spełnienia obietnicy, ale przecież – lepszego rozwiązania nie było! Żadna teoria po dwóch latach czekania na rzecz kultową nie zyskałaby powszechnej akceptacji wśród rozbestwionej widowni, czemu więc nie pograć im na nerwach jeszcze bardziej, zaprowadzić nad krawędź urwiska i zostawić tam, żeby trochę się uspokoili?* Czy nie najlepszego wyjaśnienia zresztą udzielił Sherlock Johnowi w korytarzu 221B?

- I asked you for one more miracle, I asked you to stop being dead.
- I heard you.

To prawie jak usłyszeć głos samego Arthura Conan Doyle'a sprzed 100 lat... Bo przecież to właśnie tak było, na swój sposób!

I właściwie czemu wszyscy dajemy się zafiksować na punkcie tego, że najważniejszą rzeczą, na jaką czekaliśmy w tym odcinku było odkrycie, jakim sposobem Sherlock dokonał niemożliwego? Powtórzmy za Johnem: "I don’t care how you faked it, I wanna know why!" Polać mu! Zawsze należałam do grona osób, które śledziło przygody o Sherlocku Holmesie przede wszystkim nie ze względu na zagadki, ale dla wątku przyjaźni Holmesa i Watsona. Tego nie udało się zepsuć żadnej, nawet najgorszej adaptacji SH, którą przyszło mi oglądać. Ta przyjaźń jest po prostu niezniszczalna, co znowu udowodnił Sherlock BBC, tym razem ręką Marka Gatissa. Niech jego herbata zawsze będzie gorąca a ciasteczka kruche!

Moja ulubiona teoria, która jednak (smuteczek!) nie znalazła miejsca w odcinku. - graf. voressima

Scenariusz to jedno, ale bez odpowiednich aktorów nawet te smakowite kwestie mogłyby nie wybrzmieć jak trzeba. No i tu właśnie wracamy do dwóch pozostałych przyczyn sukcesu serialu – tej niskiej i tej wysokiej (chociaż ta druga może tylko wydawać się wysoka, bo ma fajny płaszcz i niskiego przyjaciela). To niebywałe, że Benedict Cumberbatch i Martin Freeman grają tak, jak gdyby nic się nie zmieniło, jak gdyby świat nie oszalał na ich punkcie, a już zwłaszcza kiedy występują obok siebie. To niemożliwe, żeby nie czuli swego rodzaju tremy w takiej sytuacji, dlatego należą się im podwójne oklaski za profesjonalizm i poziom, którego nie obniżyli ani o jotę. Freeman chyba już po pierwszej serii stał się moim ulubionym Watsonem, Cumberbatch zaś robi wszystko, co w jego mocy, żeby wywindować się do mojego ulubionego Holmesa (przypominam, że jakkolwiek cudowny, baruje się w końcu z samym Jeremym Brettem… powiedzmy, że są na równi, tym bardziej, że reprezentują dwa zupełnie inne podejścia do postaci SH). Pod względem samej gry aktorskiej ten odcinek ucieszył szczególnie dlatego, że było w nim więcej niż zwykle akcentów humorystycznych, co pozwoliło obojgu aktorom nieco wyżyć się w przestrzeni komediowej.

And a pogo stick. Słuchaczy (i twórcę) „Cabin Pressure” ucieszył znajomy, francuski akcent Benedicta.

Molly – to, co zrobiono z jej postacią, to coś, na co czekałam, od kiedy poznaliśmy bohaterkę. Nie staje się, ni stąd, ni zowąd, silną kobietą, bo to zrobiłoby z niej anty-Molly. Zrobiono coś znacznie lepszego – doceniono postać za to, jaką jest. Nieśmiałą, ale też niegłupią, dobrą i lojalną osobą. Właściwe potraktowanie, tutaj ze strony Sherlocka, po prostu się tej bohaterce należało. Najlepiej pokazuje to repryza ze „Skandalu…” (pocałunek w policzek) oraz zachowanie Sherlocka w stosunku do tego, jak wygląda jej nowy facet. Cudowna scena, kiedy dla wszystkich zgromadzonych w pokoju jest to sytuacja z gatunku „do salonu właśnie wszedł słoń”, ale Sherlock postanawia to ignorować. Po raz nie pierwszy w tym odcinku zachowuje się wobec Molly jak człowiek (nie może być!) i zdaje się myśleć: niech sama rozwiąże swoje problemy, sama upora się ze swoimi duchami. Poza tym potraktowanie Molly było tym, na co od początku zasługiwała: danie jej jasno do zrozumienia, że romansu z tego nie będzie, cieszenie się jej szczęściem nawet jeżeli chciałoby się wytknąć niejedno (słonia!) i traktowanie jej na równi, nawet jeśli nie jest równie sprytna, co sam detektyw (nikt nie jest). Co ważne, Sherlock nie przerywa współpracy z nią dlatego, że w przeciwieństwie do Johna Molly nie nadaje się do tego zadania; po prostu odkrywa szybko, że poukładała już sobie życie (tyle o ile), a przecież i tak nie zastąpi mu Johna. Bo Molly mogłaby być fantastycznym Johnem, gdyby nie fakt, że jednego Johna już mamy.   

Molly nietraktowana przedmiotowo – wreszcie, nareszcie! - gif nerdinessinabluebox

Mary Morstan – tu udało się Gatissowi wybrnąć w bardzo elegancki sposób z problemu, jaki często stanowi żona Watsona. Mianowicie, jest ona często ukazywana jako ta, która zabrała Holmesowi jego przyjaciela, ta zła kobieta, która wkroczyła z fetyszyzowany męsko-męski związek, zresztą tylko w wyobraźni fanów oparty na czymś więcej niż przyjaźń. Jednak Mary w wydaniu Sherlocka BBC jest przede wszystkim bystrą, ciekawą postacią (ciekawą tego, co się dzieje wokół niej i intrygującą sama w sobie), którą Sherlock zdaje się doceniać już od pierwszych chwil nawiązania znajomości. Ta właśnie łącząca ich nić porozumienia, bo też wszystko wskazuje na to, że darzą się sympatią, sprawia, że po prostu trudno jej nie polubić, przynajmniej na dobry początek. Co jednak decyduje o tym, że Mary przykuwa naszą baczniejszą uwagę, to fakt, że jeżeli sugerować się dedukcjami Sherlocka na jej temat, jest w niej też jakaś mroczna tajemnica, coś niebezpiecznego, co budzi podejrzenia, że pewien złowieszczy sekret kryje się za słodkim uśmiechem Mary Morstan. Ale może jestem przeczulona – pożyjemy, zobaczymy.

I ma rację, przynajmniej z punktu widzenia rozwoju samej historii. Bo czy okaże się dobra dla Johna, to jeszcze zobaczymy. - gif do-you-have-a-flag

Rozwój bohatera – Na rozwiązanie tej kwestii wyczekiwałam najbardziej i do tego w wielkich emocjach, bo trailer (nigdy nie wierzcie trailerom) sugerował, że Sherlock jest nadal takim samym, rozpuszczonym dzieciakiem i że właściwie nie pojmuje, co zrobił Johnowi; nie rozumie, że kogoś może przejąć czyjaś śmierć do tego stopnia, że jest za co przepraszać. Ba, błagać na kolanach o wybaczenie. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Każdy normalny człowiek powiedziałby coś w stylu: „Przepraszam, że żyłem i nie zadzwoniłem…”

Ale przecież Sherlock nie przeprasza za sfingowane samobójstwo bez programu artystycznego!  

Scena ujawnienia się Sherlocka jest po prostu fantastyczna – nie tylko znakomicie rozpisana dialogowo i wybornie zagrana, ale także umiejętnie, w okamgnieniu przechodząca z tonu komediowego w dramatyczny i z powrotem. Chyba wszystkim, fanom i nie-fanom, sprawiło też wielką radość to, że Sherlock dostał po łbie aż trzy razy, w trzech różnych lokalizacjach. I nie chodzi tu już tylko o to, ile było przy tym śmiechu. Po prostu nikt dziś nie uwierzyłby w emocjonalną prawdziwość tego, co wydarzyło się w kanonie. Johnowi z naszej epoki trzeba było dać czas na przetrawienie takiej wiadomości, musiało dojść do dramatycznych wydarzeń pod St James the Less i do pokazania, że Sherlockowi łzy stają w oczach (chociaż może to od wiatru, w końcu jechał na motorze? ;)), kiedy widzi Johna w zagrożeniu. 


Przeżyjmy to jeszcze raz. Prać John, prać aż miło! - gify do-you-have-a-flag

I dochodzimy do sceny w wagonie metra, która jest dla kwestii wybaczenia kluczowa. Zaznaczyć muszę dla zachowania szczerości, że moja pierwsza, „żołądkowa” reakcja na rozegranie tego wątku stoi w opozycji do tego, co teraz o tym wszystkim sądzę. Byłam wściekła. Sądziłam, że zmarnowali bohatera, że Sherlock wcale nie nauczył się być człowiekiem, że nadal gotów jest krzywdzić i szantażować emocjonalnie tylko dla uzyskania zamierzonego efektu. Ale potem obejrzałam tę scenę raz jeszcze. Zwróciłam uwagę na to, jak gra Benedict, kiedy przeprasza Johna na kolanach. I przypomniało mi się, jak grał Sherlocka grającego emocje np. w „The Great Game”, gdzie udawał przed żoną bankiera, który rzekomo zmarł w wypadku, jego starego przyjaciela. Sherlock potrafi grać emocją tak, by zmylić obcych, ale nie tak dobrze, by nabrać Johna – co to, to nie. I teraz leci kluczowe pytanie: czy Sherlock miał prawo postawić Johna pod ścianą i czy to wyklucza prawdziwość jego przeprosin? Nie, nie miał żadnego prawa i nie – nie wyklucza. Sherlock ma już o niebo więcej inteligencji emocjonalnej niż na początku znajomości z Johnem, ale to wcale nie oznacza, że zawsze wykorzysta ją w zdrowy emocjonalnie sposób. Przebieranki w restauracji to jeszcze tylko efekt spontanicznej decyzji „może wszystko ujdzie mi na sucho, jeżeli będę zgrywał starego Sherlocka”, ale scena w wagonie to już misternie zaplanowana, błagalna prośba o wybaczenie, choć ze świadomością tego, że bez wywarcia odpowiedniej presji John może równie dobrze gniewać się całe życie. Oczywiście, każdy ma na temat własną opinię, bo to, do czego posunął się Sherlock, było ekstremalne (czy nie jak wszystko, co wyprawia nasz bohater?), ale nawet jeśli był to z jego strony okrutny ruch, to wciąż pełen desperacji, która przecież uruchamia się, kiedy na czymś… na kimś naprawdę nam zależy.

To jest człowiek błagający na kolanach o przebaczenie i nikt mnie nie przekona, że to był tylko żart. 

Oczywiście można było to rozwiązać jak w kanonie, czemu nie: ‘Och. Sherlock. Ty żyjesz! Przyjacielu!.. *mdleje*; *cuci się i słucha Holmesa*; To kiedy następna zagadka?’ Przypomnijmy jednak tylko, w jakich okolicznościach powstało pierwsze opowiadanie po „The Final Problem” (z punktu widzenia chronologii świata przedstawionego) – pod wpływem nacisków redakcji i fanów. Widać już, że Doyle nie wiedział, co zrobić z bohaterem, którego miał szczerze dosyć. Sęk więc nie w tym, by wszędzie naśladować kanon, ale by Sherlocka wyczuć, wyczuć to, jakim być powinien, a do tego koniecznie rozpisać odpowiednią dla adaptacji dynamikę między Holmesem a Watsonem i się tego trzymać. Czasem nawet – napisać coś zupełnie po swojemu. Kto wie, może o niebo lepiej od oryginału? 

Ciut lepsze zrozumienie natury ludzkiej (wbrew temu, co deklaruje sam detektyw) nie obejmuje wyłącznie Johna. Bardzo dobrze pokazuje to scena z Mycroftem w 221B, która jest odbiciem piłeczki jeszcze ze „Skandalu…” ("how would you know?"), sceny, kiedy Sherlock ma słuchowe omamy, a nawet taka drobiazgi, jak potraktowanie Andersona po ludzku czy obejście Sherlocka w stosunku do klientki, której urwał się kontakt z korespondencyjnym chłopakiem (Mary Sutherland! – kanon zawsze cieszy, zresztą jeżeli BBC Sherlock jest już w tym momencie nieco podobniejszy w charakterze do kanonicznego, to możemy tylko żałować, że scena kończy się nim bacik pójdzie w ruch). To jest człowiek, który już nie tylko analitycznie pojmuje relacje międzyludzkie, ale też rzeczywiście zaczyna odczuwać jakieś skraweczki empatii. Bogu dzięki, to nadal jest Sherlock, który grubo przeciąga strunę (a takim go poznaliśmy i takiego kochamy, prawda?), ale przynajmniej można już odetchnąć z ulgą, że to nie maszyna a też człowiek.

 Kurs empatii – poziom podstawowy. - gif emptiedhearse

Rodzina Holmesa – Pamiętam jeszcze, jakie propozycje sypały się ze strony fanów co do obsadzenia roli rodziców Sherlocka, np. jego matki (ciekawe, że to wokół niej skupiało się główne zainteresowanie…). Najbardziej bawiła mnie propozycja, żeby zagrała ją Maggie Smith. Bo z rodziną Holmesa jest tak, że może lepiej jej nie pokazywać (tak samo jak rodziny Bonda – nieprzypadkowe skojarzenie). Ale jeżeli już pokazywać, to faktycznie tak, jak zrobiono to w tym odcinku, czyli dać nam parę ciepłych rodziców, bo tylko to nie daje pożywki do głupich, bawiących się w psychoanalizę teorii na temat koszmarnego dzieciństwa i analogicznego ukształtowania psychiki Sherlocka Holmesa. Pomysł, żeby rodzice Sherlocka byli prawdziwymi rodzicami aktora dodaje temu tylko dodatkowego akcentu humorystycznego. 

Co się zaś tyczy relacji z rodzeństwem, wydaje się, że stosunki między braćmi Holmes także uległy znacznej poprawie. I może najwyższy czas, zważywszy, że Mycroft sam przyznaje, że nie ma i nie szuka przyjaciół. Rozmowa między nimi w tym odcinku jeszcze bardziej podkreśla, jaką drogę przeszedł główny bohater i że to niekoniecznie Mycroft będzie zawsze pełnił rolę "starszego brata" (zauważcie, że nawet osobiste pytania, które padają, chociaż brzmią jak gdyby po raz kolejny bracia „ścigali się” ze sobą, zadane są w sposób pozbawiony jadu, bez złośliwości, do której przyzwyczaił nas Sherlock).  

Zdjęcie z albumu rodzinnego państwa Cumberbatch Holmes.  

Odkupienie Andersona – Przypadek Andersona to też zabawna sprawa. Wziąć bohatera, którego cały fandom szczerze nie znosił i obrócić go w postać, której nam po prostu szkoda, ale która jednocześnie potrafi nas teraz rozbawić do łez swoimi teoriami. Anderson, który prowadzi legion fanów Sherlocka Holmesa, to pomysł tak absurdalny, że aż dobry. Poza tym, gdyby zostawić sprawę tak, jak to wyglądało w ostatnim sezonie, wylądowalibyśmy z bohaterem, którego trzeba byłoby z serialu usunąć albo znienawidzić jeszcze bardziej – i właściwie żadne z tych rozwiązań nie wydaje mi się szczególnie ciekawe. 
 
Anderson próbował teorii z Tardis. How cool is that? - wyszperane przez mshieldster

I tylko jedna, naprawdę jedna rzecz odstawała w stosunku do poprzednich serii – montaż. Tutaj wchodzę na grząski grunt, bo zdjęcia/montaż/reżyseria to dla mnie kwestie płynne i czasem wiem tylko, że coś mi nie gra, ale trudno wskazać palcem, kto zawinił. Byłam zakochana w tym, w jaki sposób Paul McGuigan prowadził "Sherlocka" do tej pory, zwłaszcza od strony wizualnej. Wypracował dla tego serialu swoisty styl, klasę, wprowadził eleganckie i pomysłowe ujęcia, pewien wizualny znak rozpoznawczy, który pasował do charakteru głównego bohatera i tego, czym Sherlock Holmes stał się w zbiorowej świadomości – także właśnie symbolem niewymuszonej elegancji. W 1 odcinku trzeciej serii miałam wrażenie że czasami nowy reżyser od tego odchodził na rzecz czegoś, co miejscami przypominało klip, teledysk, a nie starego dobrego Sherlocka. Nie zrozumcie mnie źle – popowa, nieco zbyt popisująca się reżyseria/montaż nie przeszkadzały w scenach prezentujących teorie Andersona, bo o to przecież chodziło, żeby utrzymane były w innej estetyce niż pozostałe zdjęcia. Gorzej, że rzutowało to na niektóre poważne sceny, jak choćby tę w wagonie metra, gdzie z niejasnych dla mnie przyczyn tuż przed wybuchem bomby mamy cięcie do Sherlocka prezentującego swoją teorię Andersonowi, a potem znowu cięcie do wagonu metra. I to było nie jedyne takie niezrozumiałe lub prymitywne przejście (np. między sceną z panią Hudson krzyczącą w przedpokoju a kolejną teorią teamu Andersona). Prawda, może akurat nie zauważam z czystej przekory, że taki bałagan mógł być już na poziomie scenariusza; mam jednak przeczucie, że na papierze taki zgrzyt tym bardziej rzucałby się w oczy. Nie – nadal sądzę, że jest to wina czegoś na styku reżyserii i montażu. Ze wskazaniem na montaż, bo niektóre sceny/ujęcia same w sobie były nakręcone świetnie. To są pewnie dla kogoś tylko technikalia, ale brakuje mi McGuigana w roli 'szefa od obrazu'. Może nie kręcił dosłownie każdego odcinka ubiegłych serii, ale położył na pozostałych swoją niewidzialną łapę do tego stopnia, że nawet te nie-McGuiganowe odcinki nie odbiegały rażąco od jego stylu. 

 Auć. Czujecie mój problem z montażem tego odcinka?

Nie przesłania to jednak radości z powrotu do Sherlockowego Londynu. Sercem tego serialu od początku był scenariusz, a ten do „The Empty Hearse” rozpisany został brawurowo. Do tego jeszcze mamy londyńskie metro, ukryte stacje (toż to najsmakowitsze kąski z historii/legend londyńskiego metra!) i mnóstwo śmiechu przez łzy. Fantastyczny początek sezonu, fantastyczna niespodzianka dla fanów (cały ten odcinek był dla fanów) – ale z drugiej strony, dobrze, żeby ten komediowo-farsowy, zgrywusowski nastrój nie utrzymał się w kolejnych odcinkach, bo wtedy zarzuty co do serialu żerującego na swojej własnej kultowości mogłyby zacząć mieć podstawę. Ale nie siejmy defetyzmu, należał nam się taki jeden odcinek.** Wręcz, jak już pisałam, przejście Johna do porządku dziennego nad powrotem Sherlocka do świata żywych nie mogłoby się udać (no, drugi raz). Dlatego nie tylko nie mam Gatissowi tego za złe, ale uważam wręcz, że przeskoczenie do dużej zagadki bez rozwiązania uwierających nas sznureczków z 2 serii byłoby dużym błędem. Póki co, jest dobrze. Jest genialnie. Wspaniały początek nowego roku.
 
Wszystkiego Sherlockowego!


*Polecam też waszej uwadze fakt, że to nie pierwszy raz, kiedy cliffhanger w Sherlocku BBC jest rozwiązany w sposób „aaa, właściwie to nieważne!”

**Tak, drogi Guardianie, należał się. Ja wiem, że ci się nie podoba, że fani wywierają wpływ na efekt końcowy, że wg was seriale mają być dla wszystkich blablabla… ale! Po pierwsze – żyjemy w czasach participatory culture i jeżeli się tego nie zauważyło, a pisze się o popkulturze w języku angielskim, to myślę, że ma się duży problem. No dobrze, a jeżeli nawet się zauważyło, ale nie zaakceptowało? To niestety też nic nie poradzę, bo nie wiem, jak dotrzeć do ludzi, którzy nie rozumieją, że język i kultura się zmieniają. Można oglądać inne rzeczy, które nie bawią się w tę fandomową grę, nikt nie broni. Po drugie: to nie wina fanów, jeśli pomysł scenarzystów jest po prosty zły, nawet jeśli miał on swoje początki w próbie przypodobania się im poprzez jakieś nawiązujący do fanowskiej wiedzy gag. Są po prostu dobre i złe pomysły, koniec pieśni. Poza tym, o ile Doktor Who zrobił się faktycznie miejscami hermetyczny (chociaż taki był z grubsza od kiedy pamiętam), to już pierwszy odcinek nowej serii Sherlocka jest do zjedzenia, nawet jeśli ktoś nie należy do fandomu i nie wie, że to ujęcie śmieje się z pomysłów fanów zamieszczanych w Internecie. Bo jest śmieszne samo w sobie. Mój główny argument: to nie fani powinni się hamować w swoich spekulacjach i emocjach (oczywiście o ile nie balansują na granicy bycia psychopatami, są granice), to przecież nie oni odpowiedzialni są, koniec końców, za produkt finalny! I to do twórców należy zachowanie równowagi pomiędzy hermetycznością swojego dzieła a otwarciem się na szeroką widownię. Wiem, że to może być dla scenarzystów onieśmielające, jakie możliwości wypowiedzi i obecności mają dzisiaj fani, ale co zrobić – znak czasów. Po trzecie i ostatnie: fani mieli wpływ na postać Sherlocka Holmesa od jego początków, bo gdyby nie ich upór (czasem komiczny, a nawet straszny), nie doszłoby w ogóle do powrotu postaci. Hashtagi z hasłem "I believe in Sherlock Holmes" to przecież echo czarnych opasek z 1893 roku. Nothing new under the sun. 


 

6 komentarzy:

  1. I pomyśleć, że sama do wczoraj byłam przekonana, że drugi odcinek Sherlocka będzie... cóż, odcinkiem Sherlocka, a nie serią gagów, które, fakt, bywały zabawne, ale ile można.
    Cóż, czekam na recenzję S03E02! You need to get it out.

    OdpowiedzUsuń
  2. ... out of my system, it seems.

    Niech mnie kule biją, czemu?! Mam jedną teorię, dlaczego tak się stało, bardzo...eee... dotykającą natury ludzkiej teorię, która tłumaczyłaby, czemu wszyscy się na to zgodzili (bo jedna osoba mogła popełnić błąd, ale że wszyscy odpowiedzialni za "Sherlocka"?), ale to faktycznie dopiero w następnym wpisie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy wpis :) pomiędzy wierszami czuć mnóstwo emocji, które na pewno udzielały się autorce podczas pisania. Gratuluję i czekam na tę zapowiedzianą teorię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, zawsze miło gościć takiego uprzejmego czytelnika! :)

      Usuń
  4. Tak czytam jak wychwalasz pod niebiosa i oczom nie wierzę... No dobra, mnie też było miło znów zobaczyć starych znajomych, ale ten cholerny klimat teledysku, jak to nazwałaś, wprowadził chaos i w dużej części zepsuł mi zabawę. Ewidentne było dla mnie również to, do czego dobrnęłaś na samym końcu- że odcinek był dla fanów ("Ponapawajmy się zajebistością Sherlocka, niech robią gify, dużo gifów!"). Nie będę oceniać, czy to dobrze, czy źle, ale jak dla mnie, to sprawia, że nowy Sherlock nie jest starym, dobrym Sherlockiem. Po prostu. Zero klimatu z poprzednich sezonów. Drugi odcinek zostawiam na później, niech odleży.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja tylko mogę przypuszczać, co ty mi powiesz po obejrzeniu drugiego odcinka... Ja byłam załamana, zgnieciona po prostu.
      Pierwszy odcinek dostał moją taryfę ulgową, kupiłam ten pomysł, ale na jeden i tylko jeden odcinek.

      Usuń