czwartek, 12 marca 2015

"Ida" okiem polskim i irlandzkim (tak jakby) - kilka urwanych myśli

W duchu uświęconej tradycji, po – let me just check – ponad roku nieodzywania się tutaj wcale, napiszę o czymś, co już trochę przebrzmiało. Co mi szkodzi.

Jak już wie cały, calutki świat – Polska wygrała Oscara. Oczywiście my Polacy lubimy dzielić wielkie wygrane pomiędzy cały naród, ale tacy już jesteśmy hojni, zwłaszcza jeżeli nie my rozdajemy. ;)
                                                                                                                                       
Muszę przyznać, że moja radość z nagrody za „Idę” była po troszę na wyrost, ponieważ przed Oscarami jakoś ciągle nie mogłam znaleźć czasu na obejrzenie tego akurat filmu. Może tematyka sugerowała mi, że będzie długo, monochromatycznie i sennie, może to wina przygotowań do Erasmusa i kilku przeszkód na drodze do napisania magisterki, a może (co jest częstym u mnie powodem odkładania filmów na Święte Nigdy) chciałam poczekać aż jakoweś tam kontrowersje wokół filmu opadną – kto to teraz wie? Niecały tydzień po międzynarodowym święcie filmu miałam jednak okazję wybrać się z moją Erasmusową współlokatorką na „Idę” do Light House Cinema, położonego w Smithfield w Dublinie. Te wszystkie szczegóły to bardziej pod siebie, dla pamiątki, niż dla przypadkowego czytelnika lub czytelniczki zabłąkanych na moim blogu, także proszę o wybaczenie. Albo w sumie nie, nie proszę, bo przecież będziecie czytać to tylko wy, moi drodzy znajomi, a kilkoro z was prosiło mnie o takie dublińskie wynurzenia. No to bierzcie i jedzcie.

Zdjęcie Old Jameson Distillery,
którego adres zgubiłam ja i blogger.
Smithfield to w ogóle ciekawa okolica, bo chociaż blisko centrum, nie ma w sobie już nic z metropolii; bardzo przypomina „nową Łódź” (przez co mam na myśli taką Off-Piotrkowską, tyle że większą) w swojej post-industrialności: sercem tego miejsca jest stara gorzelnia Jameson Whiskey, którą można zwiedzić, ale niestety nie można już wejść na jej wieżę (albo jakkolwiek się toto nazywa w gorzelnianej terminologii). Miejsce fajne, moja mama powiedziałaby, że „młodzieżowe”, a ja powiedziałabym, że z lekka hipsterskie, ale potem przypomniałabym sobie, że mówię tak w sumie zawsze wtedy, kiedy coś jest faktycznie skierowane do młodych i jest autentycznie fajne. Trzeba się pogodzić z tym, że hipsterzy ukradli nam bycie cool. If you know what I mean. Smithfield ożywa wtedy, kiedy jego tradycja, a mianowicie Smitfield market fair, powraca w nieco odmienionej formie, czyli wtedy, kiedy w Generator Hostel odbywa się – mniej więcej raz w miesiącu – pchli targ. Jest dużo i kolorowo. Są vintage’owe ciuchy, modne okulary, stare torebki, kolekcje winyli…. i hamburgery. Mówiłam już, że Młodzi z Łodzi poczują znajome klimaty?


Zdjęcie z fanpage'a Smithfield Market Fair.
Light House Cinema jest trochę takie jak całe Smithfield, tzn. jest przestrzenne, wygodne, oddycha miejskim klimatem i ma w sobie coś z pop-artu, ale na luzie, bez wyjeżdżania w pretensjonalność. Poza tym rzadko spotyka się, żeby jedno kino łączyło w swoim repertuarze zarówno filmy szerokiej dystrybucji, jak i kino kameralne, teatr na srebrnym ekranie (National Theatre Live, Globe on Screen, etc.) i kino zagraniczne (oprócz "Idy" widziałam zapowiedzi wielu filmów francuskich i hiszpańskich). I do tego oferuje darmowe karty lojalnościowe, za co ich ubóstwiam (to co z tego, że będę musiała przejść się z 10 razy do kina zanim dostanę bilet za friko? Ja nie dam rady?). Ale nie bardziej niż Savoy, bo przecież Savoy jest w centrum, było pierwsze na naszej kinowej trasie i ma bilety za 5 euro. Zasada: nie przeliczajcie na złotówki, bo się przeżegnacie.


Light House Cinema. Zdjęcia znalazłam na archide.wordpress.com

Ale wrócę do „Idy”. Muszę przyznać, że mnie nie zaskoczyła w swojej podstawowej formule. Spokojnie, to ani źle, ani dobrze. Kiedyś ktoś mi z grubsza opowiedział „Idę” i po prostu myślałam, że zobaczę coś mocno ponadto (w warstwie fabularnej i koncepcyjnej). Historie takie już gdzieś widziałam, nawet przy okazji ostatniej lektury; u Aphra Behn dziewczynie mającej wstąpić do zakonu (chociaż bardziej chętnej do zbaczania z obranej drogi niż „Ida”) mówiono:"besides, 'tis more meritorious to leave the World when thou hast tasted and prov'd the Pleasure on't; then 'twill be Virtue in thee, which now will be pure Ignorance.” -------- Zawsze znajdzie się powód, żeby wrzucić coś takiego na bloga, he he.

Zagraniczny plakat promujący "Idę" nie tylko lepiej wyraża temat przewodni filmu, ale  - nie ukrywajmy - jest też po prostu artystycznie ciekawszy.

"Ida" jest opowieścią o dziewczynie (Agata Trzebuchowska), która przed złożeniem ślubów zakonnych zostaje wysłana przez swoją przełożoną do ciotki (Agata Kulesza) - jedynej krewnej, która jednak nigdy nie wyraziła zainteresowania losem Idy. Kulesza gra rozgoryczoną sędzię i byłą stalinowską prokurator, która początkowo wita Idę z wielką niechęcią. Bez ogródek odkrywa przed nią prawdę o jej pochodzeniu i w tonie wielkiej łaski obiecuje odszukać z nią groby jej rodziców. W trakcie tej podróży, między kobietami zaczyna rodzić się więź zbudowana na wspólnej przeszłości, którą Ida dopiero poznaje.

Klatka schodowa jak na Narutowicza w Łodzi. A może to było tam kręcone? Moja ciotka też ma dokładnie takie drzwi wejściowe.

Ok, więc siła "Idy" nie tkwi może w nowatorskości fabuły, ale w tym, w jakich osadzona jest okolicznościach i JAK opowiedziano znaną nam skądinąd już historię. W tym, jak reżyser bawi się formą (film o latach 60-tych utrzymany w stylistyce kina polskiego lat 60.). Jak wykorzystano czerń, biel i szarości, zimę, kadry przypominające tutaj naprawdę ramy dla obrazu, szczególnie w kilku kluczowych scenach. Jedna zresztą z nich rozłożyła mnie na łopatki. Przepiękna scena z oknem: takiej dynamicznej, niebanalnej sceny z oknem (zmuszona jestem do szukania metafory, żeby nic nie zdradzić) dawno nie widziałam. Nigdzie, nie tylko w polskim kinie. Pod takie sekwencje najczęściej robi się dosyć długi build up, przez co payoff (ależ mi się rozanglicyzowało) nie dorasta do pięt naszym oczekiwaniom. A tutaj – czysta poezja. Trochę dziwnie mi się napisało z tą poezją, bo scena jest cokolwiek miażdżąca, ale jest właśnie taka, dlatego że się jej kompletnie nie spodziewamy, a nie dlatego że jest brutalna. Tzn. sygnalizuje coś brutalnego, natomiast jej wymowa na ekranie jest poetycka. I znowu – w dużej mierze dlatego, że reżyser nie pomyślał tej sceny prostacko, nie zapowiadał widzowi niczego i wziął nas kompletnie z zaskoczenia. Chociaż powinniśmy byli być na to gotowi, choćby przez strategiczne ustawianie kamery (na co kamera patrzy). Tylko że to wiadomo już po. I to jest kunszt!

Wybaczcie, że ten wpis jest tak bardzo filtrowany przez „ja”, „mnie”, itd. – zaimki w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Tak czasem wychodzi. Ostrzegłam, przeprosiłam – jadę dalej.

Szalenie podobało mi się, że to był film o relacji między dwiema kobietami. A może nawet bardziej podobało mi się, że po prostu w końcu zobaczyłam w polskim kinie pierwszoplanowe postacie kobiece, które naprawdę do mnie przemówiły, były prawdziwe (oczywiście w filmowym kontekście), miały przeszłość, swoje demony i coś do powiedzenia lub przemilczenia. Świetne w swojej prostocie było też to, że to był klasyczny counterpoint (chętnie dowiem się od kogoś, jaki jest polski odpowiednik --- Żuczek zaproponowała "kontrapunkt", ale moja radość była chwilowa, bo Internety mówią, że to pojęcie muzyczne a nie literackie, czyli taki swojego rodzaju fałszywy przyjaciel). A bardzo trudno uchwycić takie kobiece przeciwieństwo, które łączy w istocie bardzo wiele, bez popadania w pretensjonalność. Tu się udało. To są fantastycznie pomyślane i znakomicie wyreżyserowane postacie, doszlifowane rasowym aktorstwem. Ciężko tu może ocenić Trzebuchowską, bo jej rola wymagała pasywności, ale moim zdaniem świetnie uchwyciła to zahamowanie, jakie powinna mieć wymalowane na twarzy jej bohaterka. Poza tym jest to postać bierna nieprzypadkowo: jako osoba tak silnie wierząca obserwuje świat poza klasztorem jak kuriozum, życie przetacza się przed jej oczami, ale nie jest jej bliskie, nie jest częścią jej życia, w dużej mierze wewnętrznego. Nawet kiedy oddala się bardzo od swojego powołania, robi to jak w transie, jej twarz nie wyraża burzy emocji, ale raczej zagubienie. Ba, w momencie, kiedy wydaje się, że Ida zupełnie zawróciła z obranej ścieżki, na jej twarzy widać po prostu obojętność. Losy jej rodziny, którymi dzieli się z nią ciotka, są szokujące, ale nie składają się tak naprawdę na część jej życia o tyle, że nie one Idę ukształtowały. W tym kontekście scena, w której dziewczyna odpowiada "nie" na pytanie księdza o to, czy ma coś wspólnego z Lebensteinami, wcale nie musi oznaczać, że zapiera się swojego żydowskiego pochodzenia. Może po prostu oznaczać, że nie czuje, że ma cokolwiek wspólnego z ludźmi, których nawet nie pamięta. Ida, co może wydawać się trochę dziwnym stwierdzeniem, stoi dla mnie po bardziej stronie widza, bo przecież, kiedy ona odkrywa kolejne tajemnice jej rodziny, razem z nią odkrywa je widz. 
Za to Kulesza! Brakuje mi słów na określenie tego, ile ta aktorka daje z siebie, kiedy ma możliwość zagrania silnych postaci kobiecych (w różnych znaczeniach tego słowa). I jak wspaniale potrafi oddać ten paradoks, kiedy osoby z pozoru bardzo silne psychicznie są tak naprawdę kruche i wystarczy tylko trącić odpowiednią strunę, żeby całkowicie się rozpadły. Niech się Muriel Strepsils schowa.


O ile można twierdzić, że "Ida" jest o konflikcie świata fizycznego, materialnego (z całym swoim urokiem zmysłów, jak i brudem i bagażem przeszłości) z duchowym, o tyle równie dobrze można ten film oglądać poprzez portret relacji dwóch kobiet, naznaczonych konfliktem między tym, jakie nosimy w sobie wartości, a jak te wartości lubi zgniatać życie. I co to oznacza dla naszej tożsamości. Oczywiście jak ktoś chce, może się uwiesić takich słów jak "Polka", "Żydówka", "katolik", które padają w filmie, i interpretować "Idę" przez taki filtr. Tylko że moim zdaniem będzie to odczytanie niepełne i krótkowzroczne. Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że taka interpretacja wymaga dużo złej woli, ale żeby nie generalizować, napiszę, że tak jest pewnie w 9 przypadkach na 10. Nie chodzi mi tutaj o to, że nie można patrzeć na film wg klucza historycznego (choć sama jestem przekonana, że nie o to chodziło reżyserowi, ale to mój punkt widzenia), uważam jednak, że nie można "Idy" traktować jako politycznego głosu w sprawie. Ten film zbyt wiele nie dopowiada, zbyt wiele jedynie sugeruje i każe się domyślać, by można było do niego przykładać jakieś czarno-białe klucze: "antysemickie", "antypolskie", "chrystianizacja Zagłady", itp. Oczywiście trzeba by było nie żyć nigdy w Polsce, żeby nie przewidzieć, że taki a nie inny kontekst historyczny wywoła zażarte dyskusje, ale dla mnie jest jasne, że te dyskusje tak naprawdę nie dotyczą samego filmu - "Ida" je jedynie sprowokowała.


I muzyka. Ach, przecudowna. Przaśna i buraczana w scenach w zatłoczonym klubie hotelowym na dansingu, to znowu zmysłowa, nęcąca i „zachodnia” w scenach uwodzicielskich. Tak, tak, wiem, że piszę trochę ogólnikami. Nie chciałabym jednak nawet zupełnym przypadkiem zepsuć komuś seans.

Same piękne kadry pełne treści.

Ale miałam napisać o czymś jeszcze. No tak, o tłumaczeniu. Przez to, że oglądałam film na obczyźnie, mogłam zaobserwować dwie rzeczy. Najpierw w kwestii tłumaczenia, które miesza epoki i boi się historii: nie chodzi o to, że niedomagało językowo. Co prawda ludzie odpowiedzialni za przekład dialogów popełniali chwilami sakramentalny błąd nie-tłumaczenia a raczej tworzenia własnego, alternatywnego scenariusza. Ale to, o dziwo, nie jest powód mojej irytacji (wymyślone dialogi były z grubsza nieistotne dla rozwoju fabuły*). Wkurzyłam się, kiedy zauważyłam, że sporo kwestii, które dawały jakiś wgląd w to, o jakim czasie „Ida” opowiada, kiedy właściwie ten film się dzieje, zostało kompletnie pominiętych w przekładzie. Także sporo linijek  z „socjalizmem” odmienianym przez wszystkie przypadki zostało skróconych do minimum. I tu zaczęła się moja wątpliwość, czy wszyscy na sali – w większości nie Polacy – wiedzą, że ten film nie opowiada o obecnej Polsce. I czy przypadkiem nie myślą sobie, że z tą czernią i bielą to tylko ładny zabieg artystyczny. I co najgorsze, kiedy słyszą w filmie o „nowej Polsce”, czy nie myślą sobie, że chodzi o Polskę po '89... Straszna myśl.

*Chociaż w scenie, w której (przytaczam z pamięci) dialog: „I co potem? To, co zwykle. Kłopoty.” został przetłumaczony na "The usual. Life." uniosłam brew bardzo wysoko.

Spojrzenie z góry z lekką dezaprobatą na tłumaczy na angielski. 

Ale reakcje, jakie wywołała "Ida" na widowni - na tyle, na ile udało mi się zaobserwować - były głównie pozytywne. Po filmie, ciągnąc się za ogonkiem opuszczających salę, łowiłam dużo ożywionych rozmów o filmie i słyszałam trochę entuzjastycznych głosów w stylu: „Musimy odwiedzić Kraków – pamiętacie jak planowaliśmy odwiedzić Kraków?” Co, biorąc pod uwagę to, jakie „Ida” miała plenery, jest trochę dziwne. Ale wciąż bardzo pozytywne.

Wiem, że ta recenzja jest mocno nieskładna, urywkowa, jakaś siakaś myśl to tu, to tam. Trochę zardzewiałam. 

                     ********************************************************************************* 
A teraz kilka słów prywaty na wyjście. Bawię się wyśmienicie. Mam morze na wyciągnięcie ręki codziennie przez cztery i pół miesiąca, z czego sporo już upłynęło, niestety. Stepuję, chociaż chwilowo mam przerwę. Dla odmiany, Lindy Hop-uję** bez przerwy. Spełniam swoje marzenia, big time. Życie potrafi być piękne, przepiękne, kiedy los w końcu pozwala ci robić swoje. Swoje. Chyba aż do tej Irlandii nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo te rzeczy są moje, chociaż nie miałam okazji ich robić. Moje in spe. Takie niespełnione powołania do szczęścia. Aż do teraz. Wiem, że to wszystko zaraz się skończy, więc staram się nie myśleć za dużo ani za często, bo przecież trzeba mieć czas na realizowanie powołania. Tak. Do szczęścia.

Co nie oznacza, że nie spotyka się tu wielkich, włochatych pająków w torebce ryżu. Albo że nie odwołują ci wycieczki do Północnej Irlandii w ostatniej sekundzie. Albo że nie ma tęsknoty za bliskim i znajomym. Nigdzie nie ma za dobrze.

**Swoją drogą, tańczącym polecam Lindy Hop z całego serca. Zawsze z pozycji widza żywiłam przekonanie, że to najfajniejszy taniec towarzyski na świecie. Teraz posmakowałam i powiem wam, że mam iście kobiecą intuicję. Endorfiny szaleją. Swing out!

6 komentarzy:

  1. Zgadnij, komu przed chwilą zjadło dłuuuuuugi komentarz :c

    Skrót:
    - my też tęsknimy, ale bardzo się cieszymy, że jesteś szczęśliwa w Irlandii (czekamy na kartkę!)
    - baner jest fajny
    - mam podobne odczucia w kwestiach historycznych (że film jest o czym innym, ale było wiadomo, że to wypłynie)
    - bardzo podoba mi się Twoje postrzeganie i świetnie, że je zapisujesz!!
    - współczuję translatorom, dla których life=troubles

    Ależ piękny plakat filmowy!... A czy dwa pierwsze zdjęcia są Twoje?

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem niegrzecznym blogerem i bezpańskie focie Smithfield wzięłam z czeluści Internetu. Następnym razem wysilę się bardziej i strzelę coś sama. Może samo Killiney? Killiney przecież ponoć grało w "Once". Hehe, no dobra, dużo Dublina grało w "Once", ale w Killiney była nakręcona bardzo znacząca scena.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przebaczamy i czekamy na relację z St Patrick's Day!

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie, ja odmawiam! Pisałam komentarz przez ostatnią godzinę i nic! M.

    OdpowiedzUsuń
  5. No dobra, spróbuję raz jeszcze.

    Nie mogę zbyt wiele pisać o "Idzie", bo zwyczajnie widziałam ją już dawno temu i sporo zapomniałam. Jak dobrze wiesz, szybko zapominam to, co obejrzę.

    Dla mnie pod względem formalnym to cudeńko! Czerń i biel, lokacje, cisza i spokój tchnący z każdego kadru, a każdy kadr jak obraz. Tu wszystko współpracuje! Mogłabym sobie wydrukować kilka kadrów i powiesić nad łóżkiem, takie są piękne!

    Aktorstwo - w 100% zgadzam się z Tobą w kwestii Kuleszy. Powala! Aż chce się na nią patrzeć. Debiutantka nie porwała mnie za bardzo, ale masz rację, nie taka była jej rola. Takie wycofane aktorstwo, które zaprezentowała, było tu na miejscu. Podobał mi się też Ogrodnik.

    Scenariusz: tu się zawiodłam! Po pierwsze, wątek żydowski. Oczywiście, nie uważam, że jest to sedno tego filmu, ale nie da się uciec od stwierdzenia, że on tam jest i to dość wyraźny. A ja już jestem trochę zmęczona wątkami żydowskimi. "Pokłosie", "W ciemności", no ile można!
    Druga sprawa, od początku wiedziałam, że "scena z oknem", jak ją nazywasz, nastąpi. Wiem, że nie chodziło o to, żeby był to twist wszechczasów, ale jednak fajnie byłoby tego nie wiedzieć.

    Plakat zagraniczny znakomity! Dużo lepszy niż polski.

    Magdaleno, bardzo się cieszę, żeś szczęśliwa, oddychaj pełną piersią, ciesz się dalej, szalej i nie zapominaj o nas; Ja już mocno tęsknię!

    I przyłączam się do prośby o relację z dnia Św. Patryka!

    OdpowiedzUsuń
  6. To byłam ja - Jarząbek Wacław vel Mundi, tylko do cholery nie mogę się tu normalnie podpisać!

    OdpowiedzUsuń