sobota, 28 marca 2015

"Do not mistake my politeness for weakness" – czyli co robić a czego nie, kiedy się dziś adaptuje “Kopciuszka” na film.

Cierpię na chyba już nieuleczalne blogowe spóźnialstwo. Poniższy wpis miał się pojawić najpóźniej w niedzielę. W zeszłą niedzielę. Ok, to jest ten moment, kiedy wypada powiedzieć, że w sobotę (zeszłą sobotę) wieczorem odhaczyłam kolejną pozycję na mojej bucket list. Widziałam Kennetha Branagh. Tymi oczyma. Plotki nie są przesadzone: człowiek istnieje naprawdę.

Mimo że jest to jedna z pierwszych rzeczy, których się o nim dowiedziałam, przez te kilka lat fascynacji aktorem/reżyserem zepchnęłam do podświadomości informację, że jest Irlandczykiem. Akcent już dawno nie z Belfastu, a i jego główna domena, czyli Szekspir, narzuca podprogowo przekonanie, że Branagh musi być Anglikiem. Haha, as if. I kiedy usłyszałam o tym, że właśnie teraz w mieście, w którym przebywam, odbywa się jakiś Jameson Dublin Festival, nawet przez myśl nie przeszło mi, że mogli go tu zaprosić. Zwłaszcza, że z jedynej broszury, jaką w związku z festiwalem widziałam, wynikało, że największą jego atrakcją będzie wywiad z Julie Andrews. Broszura była bardzo myląca, bo oprócz tego, że pominęła Sir Kena, to jeszcze omieszkała poinformować mnie, że tydzień później na festiwal przyjeżdża Alan Rickman ze swoim najnowszym filmem (to Rickman teraz kręci filmy? :D okazuje się, że to już drugi), „A Little Chaos”, w którym gra Kate Winslet. Naprawdę, dobrze, że jeszcze aktorki nie zaprosili, bo chyba wróciłabym się tam, skąd wzięłam tę broszurę, i poinformowała ich, krótko a treściwie, że… no, już nieważne. Nie wypada.  

No więc, w piątek dostałam cynk od koleżanki, że w Savoyu odbędzie się specjalny pokaz „Kopciuszka”. I że specjalnością będzie sam reżyser. Na tym etapie uruchomiło mi się myślenie: nieee, niemożliwe. Albo jeżeli rzeczywiście, to wejściówki będą za milion euro. A nawet jeżeli nie, to na pewno do całej zabawy potrzeba karty kredytowej. Okazało się, że nie, nie i nie. Chociaż wciąż: wejściówka kosztowała mnie trzykrotność zwykłego biletu studenckiego. Podejrzewałam więc jakiś podstęp. Może puszczą nagrany wcześniej wywiad? Może to będzie wywiad w czasie rzeczywistym, ale przez satelitę (no dobrze, nie wiem, jak to nazwać, ale wiecie, o co mi chodzi)? Uwierzyłam tak na sto procent dopiero, kiedy zobaczyłam go zaraz przy wejściu do kina. Jameson Dublin Festival to jednak nie Toronto, więc czerwony dywan był też bardzo krótki i położony jedynie wewnątrz budynku. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że Kenneth Branagh wygląda dokładnie tak, jak na ekranie. A tak bardzo chciałabym powiedzieć, że jakoś się różni. Hehe. No dobrze, może jest kilka centymetrów niższy w rzeczywistości. I wonder what’s that all about.

Mniej więcej tyle widziałam. No dobra, przy wejściu. Kolejka do sali ciągnęła się wzdłuż szpaleru, w którym stali Branagh i dziennikarze, a więc oczywiście wszyscy poruszaliśmy się baaaardzo wolno. Trzeba się było w końcu odwrócić ze sto pięćdziesiąt razy, żeby zobaczyć go jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz...Za sto pięćdziesiątym pierwszym razem widziałam już tylko samą czuprynę, ale - by George - było warto! :D Zdjęcie stąd.
Kenneth stanął przed wielkim ekranem, podziękował nam za przybycie (ależ nie ma za co!) i rozpoczął się seans. Reszta pisków fanowskich odbyła się już po, więc pozwolę sobie teraz poczynić kilka uwag o filmie, a potem wrócić do pisków.

„Kopciuszek” Branagha zaczyna się w sumie podobnie do tego, w jaki sposób twórcy „Maleficent” podeszli do swojej bohaterki: od ukazania sielskiego dzieciństwa. Właściwie tutaj akurat szukanie innego punktu wyjścia byłoby posunięciem na siłę, bo w „Kopciuszku” rzeczywiście ważne są wczesne lata, które kształtują postać na osobę cierpliwą, uczuciową, wdzięczną i gotową kochać nawet zaciekłego wroga. Problem jednak w tym, że w tych początkowych scenach kuleje aktorstwo. Mała grająca kilkunastoletniego Kopciuszka jest nieco zbyt wdzięczna, bardziej skupiona na poprawnym wysławianiu (enunciation) niż reagowaniu na kwestie osób, z którymi gra w danej scenie (ok, wiem, że to tylko dziecko, ale do produkcji wysokobudżetowej naprawdę można zatrudnić child prodigy), a przede wszystkim – za stara na to, w jaki sposób się ją traktuje. Naprawdę, wygląda na pannicę kilkunastoletnią, a układana jest do snu maminą kołysanką i pieszczona jak dziecko kilkuletnie. What in the world. Poza tym, najbardziej irytująca jest toporność scenariusza. Niech sobie ojcowie tańczą z córkami zaraz po powrocie z europejskich wojaży, jeszcze przed kąpielą i porządną drzemką. Ok, takie rzeczy rzeczywiście dzieją się w bajkach, więc mnie to nie złości. Ale litości – kiedy słyszysz, że za każdą kolejną kwestią stoi jasny (nie dyskusyjny, nie otwierający pole do interpretacji) komunikat co do tego, czy postaci przypiąć łatkę złej, dobrej, podstępnej czy godnej zaufania, to naprawdę ograniczamy widzowi zabawę w film. Bo przecież jedną z najlepszych rozrywek, jakich dostarcza nam opowieść, jest odkrywanie, co stoi za bohaterem, jaka intencja, kłamstwo lub prawda. Jeżeli przez całą opowieść ani razu nie zaskoczy nas zachowanie któregokolwiek z bohaterów, to właściwie historię moglibyśmy opowiedzieć sobie sami, a film może być tylko wizualnie piękną ilustracją do znanej już nam wszystkim baśni. Wiem, wiem, że się czepiam. Że zła macocha zawsze będzie zła, a ojciec zawsze będzie dobry. Niemniej jednak, zawsze można się postarać, żeby chociaż zasiać w nas ziarenko niepewności.


Najważniejszy zarzut, jaki mam wobec tego filmu, to fakt, że jest on po prostu… zbyt grzeczny. Za grzeczny nawet jak na bajkę dla dzieci. I dlatego właśnie uważam, że mojemu ukochanemu twórcy film nie wyszedł. Ma dobre strony, ale jako całość jest okropnie zachowawczy. Ponownie, muszę tu zaznaczyć, że wcale nie uważam, że jedynym wyjściem, żeby nie być zachowawczym, jest zrobienie parodii lub postmodernistycznego retellingu. Ale już wprowadzenie odrobiny prawdy psychologicznej czy większej dawki humoru do scenariusza, mogłoby wiele pomóc. Film bywa zabawny, ale właściwie oglądając każdą dłuższą scenę widziałam luki, w które można było wpisać wiele dowcipów, i to niekoniecznie cynicznych. Przykład:  w „Kopciuszku” jest romantyczna scena w ogrodzie, która aż się prosi o jakiś smaczny żarcik dotyczący wielgachnej spódnicy Kopciuszka i tego, że dla księcia już nie starczy miejsca na całkiem zresztą szerokiej huśtawce…. Nie mówię, że książę miałby sobie dowcipkować! Niech będzie, że mu nie wypada, a w dodatku jest zakochany i ślepy na wszystko. Ale Kopciuszkowi bardzo byłoby z tym do twarzy, gdyby umiała się z siebie śmiać i miała w sobie odrobinę przekory.


Naprawdę nie postuluję, żeby zrobić zgorzkniałego, mrocznego Kopciuszka. Ale nie wmawiajcie mi, że młoda dziewczyna znająca francuski, Szekspira, Dickensa i nie wiadomo, co jeszcze nie ma w sobie ikry, świadomości własnej wartości, niezgody na bycie traktowaną po, nomen omen, macoszemu. Że nie potrafi  dużo wcześniej dostrzec, że jej sytuacja nie jest normalna, a traktowanie, jakie ją spotyka, takim, na które nikt nie zasługuje. Film próbuje nam co prawda wytłumaczyć, że Kopciuszek żyje według nauki swoich rodziców i że nie chce opuścić rodzinnego domu. Tylko to jest boleśnie słabe wyjaśnienie. Brakowałoby chociaż dodać odrobinę bardziej prawdopodobne: „and, besides, where would I go?” Bo przecież o to tak naprawdę chodzi, zważywszy, że Kopciuszek koniec końców ma skończyć z księciem, na zamku, opuściwszy dom po rodzicach.

Boli mnie w filmie naiwne pojmowanie niewinności – niewinności jako prostoty (często myślenia…) i ślepoty na to, że dzieje ci się krzywda. Naprawdę wierzę, że można pozostać niewinnym, a wciąż jednak buntować się w środku, buntować się słusznie, mieć wątpliwości i je otwarcie wyrażać. Przecież nawet dzieci – symbol niewinności – zadają pytania i buntują się. Niewinność, która opiera się na takiej prostocie myślenia („have courage and be kind” powtarzane do znudzenia), jak to jest pokazane w „Kopciuszku”, po prostu nie istnieje w prawdziwym świecie, nawet tam, gdzie trafiasz na słodką do bólu istotę. Poza tym, jeżeli do wieku dojrzewania rodzic okazuje ci miłość i szacunek, a potem ten rodzic znika z twojego życia i zostajesz z macochą popychającą cię swoim ciężkim butem, to nie ma bata – jaka byś nie była dobra, nie będziesz tak długo tłumaczyła jej zachowania słabymi argumentami (they don’t know any better, they treat me the best they can…. Co to jest jak nie martyrologizacja postaci?). Ok, rozpisałam się, ale muszę tutaj zrobić krok w tył i przyznać, że przynajmniej widać, że Kopciuszek dostrzega, że jest traktowana niesprawiedliwie, nie jest „ofiarą” w znaczeniu życiowej ofermy. Niby fajnie, ale z drugiej strony dostaliśmy bohaterkę, która nie ma wystarczającej psychologicznej motywacji do tego, by tak długo pozostawać dobra i cierpliwa, niezrażona ani trochę złym traktowaniem. Ba, nie ma wystarczającej psychologicznej motywacji, żeby samemu stawiać siebie od początku w roli podnóżka - bo jak inaczej tłumaczyć podnoszenie za kogoś upuszczonej łyżeczki, przesadziwszy wcześniej uniżenie pół pokoju? Dostaliśmy postać w swej dobroci właściwie świętą. Wiem! Wiem, czego mi brakuje. Jednej jedynej sceny, kiedy bohaterka wchodzi w spór z macochą (niech będzie w 1/3 filmu), otwarcie się na coś nie zgadza, niech będzie że nawet z zachowaniem wszystkich zasad dobrego wychowania, po czym zostaje, nie wiem, zamknięta o chlebie i wodzie przez kilka dni, i dopiero wtedy wraca do potulności. Bo mój tok myślenia jest taki: żeby polubić bohaterkę, muszę wiedzieć, że jest niegłupia. Jednym z prostych testów wykluczających głupotę jest scena, w której bohaterka ma własne zdanie. Gdybyśmy więc dodali taką nieudaną próbę wyjścia z cienia i postawienia na swoim (grzecznie, grzecznie) i to by nie zadziałało, i dlatego właśnie bohaterka stwierdziłaby, że nie ma wyjścia, trzeba znosić cierpliwie przytyki, uwagi i pomiatanie – wtedy, ze względu na okoliczności (brak ojca, niemożność utrzymania się samemu, brak alternatywy) zrozumiałabym, czemu Kopciuszek postępuje tak a nie inaczej. 


Ale mam problem nie tylko z Kopciuszkiem. Jeżeli naszym punktem odniesienia dla tego filmu jest Charles Perrault i Disneyowski klasyk (wnioskuję z napisów i wywiadów), to nawet tu mamy potencjał do pogłębienia innych postaci. U Perrault Kopciuszek musi znosić los posługaczki, jeszcze zanim jej ojciec wyjeżdża/umiera. Co np. może rzucać jakieś światło na to, jak „niewidzialnie” dochodzi do przemocy domowej, której nie dostrzega lub bardzo nie chce dostrzec ten z rodziców, który rzeczywiście sam nie skrzywdziłby swojego dziecka. Ale tego w filmie nie ma, bo ojciec oczywiście wyjeżdża i umiera. Branagh zresztą, co by nie mówił w wywiadach, naprawdę silnie opiera się na klasycznym Disneyu (duuuh, kręci dla Disneya), ale naiwność jego bohaterów jest cięższa do przełknięcia niż w przypadku animowanych postaci.


Poza tym, już na marginesie, zawsze będę żałować, że jednak nie pomieszał Perrault z Grimmami i w konsekwencji nie ma złotego i srebrnego deszczu zamiast wróżki i dyni (to się naprawdę już przejadło) oraz obcinania kawałków pięt. I nie mówcie mi, że to za mocne na Disneya: w „Dzwonniku z Notre Dame”, i to do tego w animacji, też są rożne bardzo niemiłe rzeczy, a przecież to już klasyk. I to jaki. Nie wiem zresztą, czy okrucieństwo pokazane w „Dzwonniku…” nie sprawiło, że tak sobie ten film wzięłam za młodu do serca. Nie dlatego, że od lat wczesnych lubię oglądać przemoc na ekranie. Ale uciekanie od tego tematu i udawanie, że przemoc zawsze dzieje się w offie, to jest po prostu zły kurs. Moim zdaniem.

Dla odmiany, jestem zachwycona stroną wizualną filmu. Praktycznie każda scena cieszy oko, zwłaszcza drobiazgami. Scena pierwszego tańca na balu ma na tyle ciekawą choreografię, że na pewno chociaż to będę chciała obejrzeć jeszcze raz. Zawsze miło popatrzeć na dopracowany taniec w filmie, bo już rzadko kiedy można dziś zobaczyć aktorów do tego powołanych w wysokobudżetowych produkcjach. Pałac jest pełen uzasadnionego w baśni przepychu, trawa bardziej zielona niż w "Dźwiękach muzyki", a dom Kopciuszka przepiękny i magiczny – dokładnie taki, jaki powinien być idylliczny dom rodzinny. Biblioteka, mapy, kunsztowne bibeloty: wszystko to bez ogłaszania wszem wobec daje nam do zrozumienia, że Kopciuszek jest przez wychowanie nie tylko dobra, ale musi mieć też trochę oleju w głowie po rodzicach, bo przecież dorastając w takim otoczeniu musiałaby się w końcu chociaż potknąć o książkę, nawet jeżeli sama nie miałaby wrodzonej inklinacji. Chylę czoło przed Dante Ferrettim (scenografia).

O, ten kadr wygląda na przykład jakby był ściągnięty z obrazu jakiegoś holenderskiego mistrza.
Ale nie tylko jemu należą się szczególne słowa uznania. Przepiękne są też kostiumy, poczynając od Kopciuszka (zachwycające, chociaż konwencjonalnie zachwycające), a skończywszy na dech zapierającej i zazdrość powodującej garderobie macochy (elegancka półka z lat 40.  i 50.). Kolejne nazwisko warte odnotowania: Sandy Powell. W sumie Ferretti i Powell zrobili dla tego filmu więcej niż reszta ekipy razem wzięta. O nie, czy ja to naprawdę napisałam?

Ciekawe, czy będzie Oscar za tę suknię. Tylko pytanie, czy Powell w ogóle by go przyjęła,
bo w sumie ten film trochę wpisuje się w kategorię "dead monarchs or glittering musicals."
Warto też zauważyć, że Branagh postarał się zasiedlić swój filmowy świat nie tylko aktorami o jasnym kolorze skóry. O ile różne bywa moje zdanie co do obsadzania czarnoskórych aktorów w filmach historycznych/kostiumowych w rolach osób, które czarnoskóre w omawianym czasie być nie mogły (przykładem może być ostatnia wersja Ryszarda II zrobiona przez BBC, gdzie bodajże biskupa gra czarnoskóry aktor – i to nie była wersja uwspółcześniona ani odrealniona w żaden sposób; z tego samego więc powodu w scenie nie pasowałaby mi kobieta-biskup), o tyle „Kopciuszek” dzieje się nie wiadomo do końca gdzie, nie wiadomo do końca kiedy, dlatego więc nie ma żadnego powodu, żeby nie obsadzić filmowego królestwa aktorami różnego pochodzenia etnicznego. Oczywiście można byłoby się czepiać, że największą rolą dla czarnoskórego aktora była zaledwie rólka kapitana/przyjaciela księcia (Nonso Anozie), ale… we’ll get there. A przynajmniej można żywić taką nadzieję. Czarnoskóry książę – to by było dopiero! Z 5-10 lat temu można by było nawet widzieć w takiej roli Idrisa Elbę. No ale dobrze, to rozważania na inną okazję.


Jeżeli już mowa o aktorach, to przyznam, że poza scenami „dziecięcymi” spisują się wszyscy bardzo ładnie. No właśnie… ładnie. Tak, tak – wiem, że to bajka. Ale wyraźnie zaznaczę swoje zdanie, że tak to ujmę, odrębne: według mnie potencjał ma tam tak naprawdę tylko macocha. Tylko macocha jest obdarzona odrobiną charakteru, którego się nie spodziewamy. Bo to właściwie jedyna prawdziwa innowacja w filmie i zarazem krok we właściwym kierunku. Branagh oddał głos macosze i naświetlił jej perspektywę: drugiej żony, tak jakby mniej kochanej, potem pozostawionej samej sobie, bez wielu możliwości wygrzebania się z kłopotów finansowych na własną rękę, z dwiema nieznośnymi córkami, które – chociaż paskudne – trzeba jakoś dobrze wydać i zapewnić im życiowe bezpieczeństwo. I pięknie obsadził w tej roli Cate Blanchett, która jest zimna, piękna i wyniosła, ale co najważniejsze jeszcze lepsza jest w odgrywaniu tajemnicy, w dawaniu widzowi do zrozumienia, że za jej okrucieństwem kryje się strach i bezbronność, którą właśnie tylko okrucieństwo jest w stanie zamaskować (or so she thinks).




Film Branagha jest zdecydowanie dla dzieci. Dzieci, które nie mają jeszcze żadnych oczekiwań względem „Kopciuszka”, nie przejadło im się jeszcze oglądanie/słuchanie tej samej historii w tradycyjnej wersji i nie będą sapać i fukać na naiwność i słodycz głównej bohaterki. Tylko nie jestem przekonana, czy rzeczywiście taki był zamiar. Bo z tego, co padło w wywiadzie już po seansie, wnioskuję, że zamierzeniem było zrobić po prostu „klasyczną” wersję. Co reżyser trochę pokrętnie (czy wspominałam, jak bardzo go lubię? :D) tłumaczył za pomocą anegdoty, której tu nie będę powtarzać (bo i nie pamiętam w szczegółach) jako połączenie tradycyjnego i nowego odczytania. Taaa. Tyle że poza macochą i kilkorgiem czarnoskórych aktorów ja tu nie widzę wiele „nowego”. Niemniej jednak jest to przyjemne kino. Warto obejrzeć przynajmniej raz i nasycić się kolorami (kolory są bardzo na propsie) i powalającymi strojami. Można jeszcze przewinąć kilka razy do sceny tańca na balu. W sumie nie są to złe powody do obejrzenia filmu więcej niż raz. Zwłaszcza jeżeli ktoś się jeszcze czuje chociaż trochę dzieckiem. 



PS Tytuł wpisu to słowa samego Sir Kennetha z soboty, które dotyczyły jego wizji Kopciuszka. Tzn. tego, że w jego wizji Kopciuszek jest dobra i życzliwa, ale to nie oznacza, że nie ma kręgosłupa. I nawet dostrzegam te próby i wysiłki, ale nadal, nadal jakoś summa summarum widzę na ekranie cierpiętnicę. Uśmiechniętą cierpiętnicę. Nie byłabym więc sobą, gdybym nie wykorzystała tych słów przeciw niemu. ;P Ale wiecie, ja mogę go krytykować, bo go lubię. ;)


PPS Dodam jeszcze irlandzką i fanowską ciekawostkę. Branagh został „zwabiony” – jak to się robi przy wielu mniejszych festiwalach dla przyciągnięcia gwiazdy – nagrodą za całokształt osiągnięć, the Volta Award. Ciekawie jest sobie zestawić to, jak ktoś się zachowuje odbierając nagrodę – pozornie czy też nie – dużego kalibru (typu Oscary albo BAFTA), a jak dziękuje za lokalne gesty uznania. Branagh mnie nie zawiódł. Pokazał klasę, pięknie odpowiadał na pytania (mówił tak piękną angielszczyzną, że nawet kiedy moim zdaniem kręcił, tzn. słodził tak, jak to zawsze trochę trzeba przy okazji promocji filmu, nie można było mieć do niego żalu), przygotował bardzo długą przemowę na kilku karteluszkach i opowiedział słodką historię o Joysie. Otóż z jego względu kilka lat temu, gdzieś w połowie kręcenia własnego filmu, Branagh odwiedził Triest; Triest dla Dublińczyków jest o tyle ważny, że to właśnie stamtąd sam James Joyce przywiózł do Dublina kino. Ha, mogę się założyć o co chcecie, że nie wiedzieliście, że James Joyce założył pierwsze kino w Dublinie! Kino nazywało się właśnie The Volta Electric Theatre. 

Mimo wszystko, nadal nie chce mi się wierzyć, że Branagh pojechał do Triestu tylko dla Joyce'a. 

PPPS Wiem, że mam trzy lata, ale muszę to wrzucić na bloga. Niektóre wywiady promujące "Kopciuszka" są po prostu lepsze niż sam film. "Because it's Disney. These are really tight pants. And it's Disney."


2 komentarze:

  1. Magdalenko, nawet nie wiesz jak się cieszę, że spełniłaś jedno ze swoich marzeń! Myślę, że choćby z tego powodu dobrze, że pojechałaś na Erasmusa! (Swoją drogą, przystojniaczek z tego Kennetha! ;))

    Filmu nie widziałam, więc zupełnie nie mogę się do niego odnieść. Wszystkie kadry, które pokazujesz w swojej notce wabią kolorami i pieczołowitością. Aż chciałoby się zajrzeć do tego świata. Ale te luki w scenariuszu, o których piszesz porządnie mnie zniechęciły. Chociaż może dla tego tańca...

    Zastanowiła mnie bardzo kwestia niewinności, którą poruszasz. Piszesz, że niewinność Kopciuszka przedstawiana jest poprzez jej prostotę w myśleniu i, że jest nierzeczywista, bo każda normalna istota, nawet niewinna, zbuntowałaby się. Kiedy to czytałam, przyszła do mnie myśl, że niewinność i bunt jednak się wykluczają. Bo skoro się buntujesz, to nie przyjmujesz już wszystkiego takim, jakie jest, poddajesz to w wątpliwość. A bycie niewinnym kojarzy mi się jednak z układnym zgadzaniem się na to, co los przynosi. Może niewinność w prawdziwym życiu po prostu nie istnieje? (Ja mam chyba jakiś wewnętrzny kryzys wartości ostatnio. Najpierw miłość, teraz niewinność.) Piszesz, że niewinne istoty, którymi są dzieci też przecież zadają pytania i się buntują. Tylko czy w chwili, gdy zaczynają się buntować, nie przestają być niewinne? ;)

    Miło się Ciebie czyta. Tak zgrabnie piszesz!

    To znów ja, Jarząbek Wacław.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chcesz powiedzieć, że kiedy dzieci przechodzą bunt 2-latka, to już nie są niewinne? ;) Oczywiście, że nawet w moim przekonaniu niewinność czasem sparowana jest z prostotą myślenia, ale przecież nie musi. Ja bym jednak wolała, żeby niewinność nie łączyć właśnie z tym, ale raczej z prostolinijnością. Czyli byciem, ok, prostodusznym, ale także szczerym. Co więcej - uważam, że osoba niewinna nie rozumie, jak można być nieszczerym. [Trochę przeze mnie teraz przemawia dzisiejszy seans "Barw ochronnych"]

    A w momencie, kiedy dzieje ci się krzywda i co więcej jesteś tej krzywdy świadoma (jak u Kopciuszka), niereagowanie na tę krzywdę jest dla mnie niebezpiecznie bliskie nieszczerości. Nienazywania rzeczy po imieniu (typu te teksty, które parafrazowałam: "They treat me the best they can", itd.) A właśnie "nazywanie rzeczy po imieniu" miałam na myśli przez bunt.

    Zdaję sobie jednak sprawę, z drugiej strony, że jest jedna scena w filmie, która dla kogoś mogłaby być właśnie taką, jakiej ja pragnęłam w 1/3 (nazywanie rzeczy po imieniu, konfrontacja z macochą). Tylko że dla mnie przyszła za późno, bym mogła powiedzieć, że to dla mnie coś zmienia w porównaniu z Disneyowskim klasykiem. Z zastrzeżeniem, że mówię o postaci Kopciuszka, nie macochy.

    OdpowiedzUsuń