niedziela, 23 lutego 2014

Miłość i samotność w wersji 2.0 w filmie „Her” Spike’a Jonze’a

Poznajcie Theodore’a. Pogódźcie się z jego oldschoolowym wąsem i wełnianymi spodniami z wysokim stanem. To już po prostu taki typ. Idzie się przyzwyczaić.

No dobra, kogo ja oszukuję. Ten strój jest w pompkę. Ale wąsa mógłby sobie darować. 

Punkt wyjścia dla filmu jest bardzo prosty: mamy bohatera, który jest całkiem samotny. Ma zaprzyjaźnionych sąsiadów, ludzie w pracy są dla niego życzliwi, ale Theodore trzyma wszystkich na dystans. Snuje się po swoim życiu, nie akceptując do końca tego, że jego poprzedni, wieloletni związek po prostu kompletnie się rozmontował i że teraz jedyną dorosłą rzeczą, jaką można zrobić, to podać sobie ręce i pójść w przeciwne strony. To bohatera przeraża, więc już woli się snuć. Przypadek sprawia, że dla draki (draki wynikającej ze zrezygnowania, nie z życiowego wigoru; nasz bohater jest niemożebnie zrezygnowany) kupuje nowinkę technologiczną, system operacyjny bazujący na bardzo zaawansowanej sztucznej inteligencji. Dodajmy mimochodem, że ten OS (ta OS? ;)) ma niski, zmysłowy głos Scarlett Johansson. Szybko okazuje się, że przyrząd, który miał mu jedynie pomagać w organizowaniu dnia, wywalaniu spamu ze skrzynki pocztowej i dostarczać rozrywki, staje się dla niego nieodzowny, a postać (istota?) skryta w małym niby-telefonie równie realna, co prawdziwa kobieta. Może nawet bardziej.

Samantha, czyli coś więcej niż spersonalizowany system operacyjny. 

Samantha, bo tak nazwała samą siebie owa OS, jest z początku jedynie towarzyszką Theodore’a, pomaga mu poukładać jego prozaiczne życie tak, by odgracić je z niepotrzebnego życiowego śmiecia. Dzięki temu, że rozwija się poprzez doświadczenia, podobnie jak żywy człowiek, od samego początku wydaje się być niemal „równa” względem Theodore’a. Jest godnym partnerem do rozmowy, stopniowo nabiera własnych przekonań, potrafi sprzeciwić się swojemu… No właśnie, kim właściwie jest dla niej Theodore? Szefem? Klientem? Przyjacielem? Kochankiem? Ich relacja stopniowo zmienia miano, ale rola Samanthy pozostaje bardzo długo niedookreślona. Ciekawe, że łączący ich związek jest właściwie na każdym etapie nierówny, pomimo tego, że swoboda panująca między nimi mogłaby sugerować coś innego. Na początku tej historii Samantha startuje z niższego pułapu; jako sztuczna inteligencja, niezależnie od tego jak wysoce rozwinięta, nie posiada w końcu wielu cech ludzkich, a więc jest w założeniu gorsza. Natomiast później to ona zaczyna przekraczać możliwości Theodore’a, który staje się dla niej niewystarczający. I tak, choć Samantha przechodzi swoistą transformację, jest zarówno na początku tej drogi, jak i na końcu, innym gatunkiem, zupełnie osobną formą bytu niż Theodore. Ani gorszą, ani lepszą – ci dwoje są po prostu fundamentalnie różni. Ale można też wyciągnąć wniosek całkiem przeciwny. Można zdumiewać się faktem, że nieprzystające do siebie jednostki potrafią się tyle od siebie nauczyć. Twoja ocena zależy mocno od tego, pod jakim kątem patrzysz na rzeczywistość i co bierzesz za rzeczywistość.

Dla niektórych taki obrazek to jakaś kpina, dla innych rzeczywistość jak każda inna. 

Film Spike’a Jonze’a ma jedną fenomenalną cechę: prowokuje do myślenia. Nie jest to może instant classic, bez przesady, ale siedziałam w kinie oczarowana tym, ile pytań rodziło się w mojej głowie w czasie seansu. Co najlepsze, podejrzewam, że osoba siedząca obok zadawała sobie pytania zupełnie inne. To, co piękne w „Her”, to fakt, że jest to film intelektualnie i emocjonalnie prowokujący, ale robi to w nienachalny, subtelny sposób. Tę samą scenę dwie równie inteligentne osoby mogłyby odczytać całkowicie różnie, ten sam wątek rodzi odmienne pytania. Postawię sprawę tak: nie uwiodło mnie rozwiązanie tej historii. Po wyjściu z kina i przemyśleniu tego, co widziałam, zrozumiałam, że właśnie do takiego zakończenia dążyliśmy od początku (mam na myśli rozwiązanie wątku z perspektywy Samanthy, bo już tak na bardzo powierzchownym poziomie większość mogła się domyślić, jak taka opowieść musi się skończyć), ale Jonze nie przekonał mnie sposobem, w jaki przedstawił punkt kulminacyjny. Ten krótki moment został opowiedziany banalnie, słowa były mętne i sztampowe, a kadry cukierkowe. Ale chociaż zakończenie mnie na swój sposób zawiodło, to jednak nie zmienia radykalnie mojego stosunku do całości filmu. Znacznie ważniejsze od zakończenia okazuje się to, że opowieść zachęca do dyskusji. I to jak.


Wiele można by pisać o estetyce „Her”. Bez zbędnych wyjaśnień wrzuca nas w bliżej nieokreśloną, ale wyczuwalnie bliską przyszłość. Jest dużo komputerów, szkła, mostów, wieżowców i wind, ale dla przeciwwagi dominują przygaszone, ciepłe, pastelowe barwy. Jonze bawi się w tym filmie kolorem podobnie jak Wes Anderson w swoich filmach. Niektórzy piszą, że dzięki temu kreuje pogodną wizję przyszłości, ale w „Her” obraz potrafi być bardzo zwodniczy. Przypomina nowoczesne smartfony, cacka o gładkich, zaokrąglonych brzegach i aparatach, które oferują ci możliwość robienia zdjęć o coraz lepszej jakości – jakości tak wysokiej, że jakby się tak zastanowić, to życie oglądane gołym okiem nie wygląda równie ciepło i żywo.

"Tyle słońca w całym mieście, nie widziałeś tego jeszcze, popatrz, ooo popatrz..."

Kreacje aktorskie są tutaj bez pudła. Scarlett Johansson rozkłada na łopatki tym, jak mistrzowsko tworzy swoją postać wyłącznie za pomocą głosu, a i drugoplanowe role kobiece (Amy Adams, Olivia Wilde, Rooney Mara, Portia Doubleday) są różnorodne i wnoszą coś świeżego. Każda postać jest właściwie uszyta z innego materiału. Oczywiście film trzyma w garści odtwórca głównej roli, Joaquin Phoenix (którego nazwisko jednak łatwiej zapisać niż wymówić). Subtelnymi środkami aktor buduje postać autentyczną w swojej samotności – nie dziwaka zamkniętego w swoim mieszkaniu, z brodą po kolana i stertą pustych butelek, ale człowieka, któremu samotność jak gdyby przydarzyła się po drodze. Theodore nie odcina się grubą kreską od prawdziwych ludzi. Pracę ma co prawda dziwną (dyktowanie komputerowi zleconych listów – kolejny społeczny komentarz Jonze’a), ale w końcu wychodzi przecież z domu; przyjaciół ma co prawda jakby trochę z przypadku (mieszkają na tym samym piętrze, co sugeruje, że raczej początkowo byli po prostu sąsiadami), ale koniec końców jakichś tam ma, a to już nawet dzisiaj bywa luksusem. A jednak jest samotny, przeraźliwie wręcz. Co więcej, Phoenixowi udało się zbudować postać, która wciąga nas w opowieść, której kibicujemy, ale która z pewnością nie jest doskonała. I już nie dlatego, że dla kogoś bardziej pragmatycznego taki smutas to po prostu ostatnia pierdoła. Film kilkakrotnie zaznacza, że Theodore nie jest gotowy na relację z prawdziwą osobą, że nie chce zaakceptować warunków drugiej strony (vide randka z Trzynastką), a może nawet życie z telefonem w ręku jest dla niego najzwyczajniej w świecie wygodniejszym rozwiązaniem od budowania związku z kimś, kto patrzy ci w oczy i nie pozwoli wciskać sobie kitu. Głos jest potężnym narzędziem, ale oczy potrafią zdradzić nas jeszcze zanim wymyślimy przekonujące kłamstwo.


Phoenixowi mogą nawet doprawić wąsy, a on i tak zagra uroczego faceta. Z odcieniem ledwo uświadomionego egoizmu. 

Za skazywanie się na tego rodzaju samotność w tłumie można winić po troszę rzeczywistość  taką jaka została ukazana w filmie  bo nie tylko Theodore od tej rzeczywistości pragnie się odciąć. Jest wiele takich ujęć, w których bohater spaceruje przez miasto, wśród masy innych ludzi ze słuchawkami w uszach. Moją naturalną reakcją była chęć potrząśnięcia nimi, żeby zauważyli, że gadają do siebie i ślepi są na obecność drugiego człowieka. Ale może wynika to z faktu, że z mojej perspektywy przestrzenno-czasowej (centrum Polski, rok 2014) taka wizja świata to wciąż jeszcze science-fiction; jeszcze, choć to niepokojące, jak łatwo mi sobie wyobrazić taką rzeczywistość. I znowu sypią się pytania: czy eskapizm jest z gruntu zły; czy relacje z OS-ami można traktować na równi z kontaktem z prawdziwym człowiekiem; na czym właściwie polega wyższość ‘prawdziwego’ związku nad relacją z maszyną… Tutaj nawet nie chodzi o to, by bronić kuriozalnych teorii o możliwości prawdziwego uczucia pomiędzy komputerem a żywą istotą, ale fantastycznie, że od tego wychodzimy do pytań o fundamentalne kwestie dotyczące naszych relacji z ludźmi, tu i teraz. Czemu kochamy? Po co? Czym jest miłość? Brzmi banalnie, ale uderzające jest to, jak niewiele filmów poważnie pochodzi do tych pytań. „Her” przynajmniej odważnie podejmuje temat.



Datę premiery w Polsce wyznaczono na 14 lutego i chociaż śmiem sądzić, że dystrybutor nie miał pojęcia, co robi, to jednak z kamiennym wyrazem twarzy mogę powiedzieć, że to znakomity wybór na walentynki. Naprawdę, nie wygłupiam się. Takich filmów poważnie potrzeba nam na walentynki. Jak już obchodzić święto miłości, to chociaż z głową.

4 komentarze:

  1. Magdaleno, dzięki serdeczne za tę recenzję! Przyznam, że świeżo po filmie miałam mieszane uczucia, które dzięki Twoim zapiskom mogłam sobie uporządkować :)
    +10 do jakości za pytanie, kim Theodore jest dla Samanthy! Nadal mam co rozważać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Swoją drogą, polecenie dotyczące weryfikacji "udowodnij, że nie jesteś automatem" nabrało nowych znaczeń.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po ilekroć można oglądać historię poświęconą na pozór czymś tak błahemu jak miłość? Okazuje się, że jeżeli ktoś to zrobi z głową, to wynik może naprawdę mocno zaskoczyć. „HER” , pomimo pozornej nowoczesności, w gruncie rzeczy jest opowieścią mocno uniwersalną. Ile razy byliśmy świadkami zwykłej znajomości przeradzającej się w uczucie? Ile razy mijaliśmy się we własnych celach, a ile jedyną rzeczą, której naprawdę potrzebowaliśmy było coś tak zwykłego jak bliskość drugiej połowy.

    Spike Jonze przekazuje informacje w bardzo subtelny sposób, pozostawiając otwartą furtkę na dowolne interpretacje. Wykreowany świat drapaczy chmur i spodni z wysokim stanem ozdabia wszędobylskimi kolorami, które nadają przestrzeni charakteru. Joaquin Phoenix (NIE! Zdecydowanie lepiej się to wymawia niż pisze) po raz kolejny udowadnia, że jest równie utalentowany co jego tragicznie zmarły brat, Amy Adams jedynie potwierdza, że w swojej półce wiekowej zajmuje naprawdę wysoką pozycję, a cudowny głos Scarlett Johansson...no cóż...:D

    Kolejny mocno wnikliwy tekst, który niczym nie ustępuje zapiskom Marka Kermode’go. Szczerze gratuluję i z niecierpliwością czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń