poniedziałek, 10 lutego 2014

Sherlock, Sherlock i po Sherlocku – kilka spóźnionych uwag o “His Last Vow”

Siedzę sobie i oglądam odcinek finałowy, a tu znienacka jak mnie za kołnierz nie złapie sesja i nie puści przez… My God, is that the time? A więc wpisów nie było przez miesiąc, a teraz będą dwa pod rząd. Wesołe jest życie studenta.

Pewnie w tym momencie już naprawdę wszyscy obejrzeli ostatni odcinek, ale żeby niepisanej umowie stało się zadość, uprzedzam: będą SPOJLERY.

Kiedy zdałam sobie sprawę, że nadszedł hiatus i już miałam zacząć beczeć, natrafiłam na ten obrazek z artykułu na The Oracle, który zwiastował powódź w Londynie, wywołaną łzami przelanymi nad odcinkiem finałowym 3 serii Sherlocka BBC. Stwierdziłam, że nie będę płakać, żeby nie zrobić z ukochanego miasta drugiej Wenecji.

Odcinek drugi pozostawił mnie rozżaloną, a nawet nieco zrezygnowaną. Szczerze mówiąc, zaczęłam powoli dopuszczać do siebie myśl, że Sherlocka BBC czeka los większości, nawet tych najlepszych, produkcji, czyli stopniowe wypalenie. "His Last Vow" daje jednak nadzieję na dobry 4 sezon, nawet jeżeli nie jest to odcinek idealny. Liczmy tylko, że Gatiss i Moffat usiądą raz jeszcze nad swoimi draftami, bo nie wiem, co myśleć, kiedy czytam, jak bardzo podekscytowani są tym, co napisali na kolanie podczas kręcenia 3 sezonu. 

"His Last Vow otwiera postać Charlesa Augustusa Milv… przepraszam – Magnussena. Z początku nie wiedziałam, po co właściwie twórcy zmienili mu nazwisko na inne niż to, które nosiła odpowiadająca mu postać z kanonu. Czyżby chcieli podkreślić jego pochodzenie? Przyszła jednak do mnie myśl już po emisji odcinka, że przecież Charles Augustus Milverton to postać oparta na prawdziwym szantażyście (m.in. Rossettiego), którego tylko pierwsze i drugie imię przedarło się do opowiadania. Może coś w tym jest, może nic, ale doceniam ten „zbieg okoliczności”. Jednak to tylko drobnostka wobec tego, co Moffat zrobił z przedstawieniem tej postaci w serialu. Z jednej strony dosadnie pokazał, czemu w naszym detektywie ten człowiek mógłby budzić aż taką odrazę (oślizgły stwór; przyznam, że jest to pokazane bardziej przekonująco niż w opowiadaniu, bo faktycznie wystarczyło zaznaczyć, że to przeciwnik, który czerpie ekstazę z przekraczania strefy osobistej, zarówno w sensie przestrzennym, jak i czysto emocjonalnym), z drugiej zaś strony – chociaż doceniam to, że pomysł zrobienia z Magnussena magnata prasowego zgrabnie tłumaczy, w jaki sposób szantażysta może dziś zbijać fortunę na rozpowszechnianiu niepotwierdzonych informacji, to jednak zastanawiam się, ile razy jeszcze twórcy będą koncentrować wszystko, co złe, w mediach (vide: „The Reichenbach Fall”). Co więcej, w kanonie Milverton to była pijawka, ale pijawka tocząca Londyn, natomiast Magnussen to już człowiek, który z Appledore Towers steruje całym Zachodnim światem. Co następne – Moriarty wystrzeli Anglików w kosmos?

„Już ja ci strzelę!” – myśli sobie Sherlock.

Narzeczona na niby – Prawdziwa perełka! Oczywiście jest to niekonsekwentne, że w poprzednich odcinkach obserwowaliśmy emocjonalny rozwój Sherlocka, a teraz widzimy, że jeżeli tylko sprawa nie dotyczy Johna, to bez wyrzutów sumienia można wykorzystywać okazje stwarzane przez, jak to Sherlock podle ujął, human errors. A była okazja, żeby wrzucić jedno wielce mówiące zdanie z kanonu, z którego dowiadujemy się, że pokojówka Milvertona miała jeszcze innego konkurenta, gotowego zająć miejsce Holmesa, kiedy ten zniknie z pola widzenia. Tak czy siak, bardzo podoba mi się, ile ta postać niesie ze sobą spekulacji (ile wiedziała, ile się domyślała?), zatrzęsło mnie też od śmiechu, kiedy dostrzegłam nagłówek "He made me wear the hat" i kiedy podchwyciłam aluzję, że ci dwoje mogą się jeszcze spotkać (Janine kupiła sobie domek w Sussex Downs! Równie śmieszne było to, że Sherlock zawył z bólu z braku morfiny przypadkiem akurat wtedy, kiedy powiedziała, że chce się pozbyć uli).

Może jestem za miękka, ale wyobrażam sobie, że ci dwoje potrafiliby się razem zestarzeć. Przez co mam na myśli, że na emeryturze byliby sąsiadami, a Janine toczyłaby z Sherlockiem boje o to, żeby pilnował, gdzie latają jego pszczoły.

Mary – Ha! I suppose that was fairly obvious a trick. W końcu wszyscy pialiśmy, że Mary okazała się być taką w dechę panią Watsonową; dodajmy do tego "liar" z chmury dedukcyjnej Sherlocka i… no, oczywiście, wychodzi nam zamachowiec na usługach CIA. To co prawda nieco śmieszne, że jak kobieta jest inteligentna i klawa, to od razu musi być uzbrojoną po zęby Larą Croft, ale już odpuszczam. Skoro jednak poruszyłam wątek Mary Morstan (a.k.a. Mary Watson, a.k.a. A.G.R.A.), to nie sposób nie wspomnieć o tym, jak zakończył się wątek Magnussena. Ale w tym celu musimy zrobić znowu kroczek w tył do kanonu.

A w międzyczasie zwróćmy uwagę na to, co przegapiliśmy w odcinku drugim. Być może Sherlock zamrugał po przeczytaniu tamtej wiadomości nie dlatego, że się spłoszył, ale dlatego, że szukał w pamięci, kim mógłby być ów CAM (w końcu sugeruje się nam, że to Sherlock układał listę gości na wesele ;)).

Otóż – kobieta, która zabiła Milvertona w opowiadaniu, dokonała tego nie po to, by ta kreatura nie ujawniła jej sekretów (mleko się już rozlało). Nie, zrobiła to w zemście. Tymczasem Holmes i Watson stali sobie schowani za kotarą i obserwowali jej poczynania, a po ulotnieniu się z domu Milvertona odmówili wzięcia udziału w śledztwie (tzn. technicznie rzecz biorąc Holmes odmówił Lestrade’owi), usprawiedliwiając tym samym całe zdarzenie.

I jaka szkoda, że Moffat nie poszedł tym tropem! Tzn. po ichniemu, czyli żeby Mary zabiła Magnussena, a Sherlock i John udawali, że wcale nie było ich na miejscu zbrodni. Moim największym bowiem zastrzeżeniem wobec "His Last Vow" jest to, że to Sherlock zabił Magnussena, że w ogóle kogoś zabił, a jeżeli już tak być musiało – to mam ogromny problem z tym, że nie pokazano konsekwencji tego czynu. Nie mówię tu o karze, jaką wymierzył mu Mycroft, czyli o wysłaniu braciszka na samobójczą misję do Europy Wschodniej (6 miesięcy!), które to wygnanie kończy się po 4 minutach.* Ale przecież zabicie człowieka musi w jakiś sposób wpłynąć na postać, która wcześniej mordercą nie była (przynajmniej z naszego punktu widzenia). Słyszałam głosy, że moje myślenie jest naiwne, bo przecież Sherlock z pewnością przy „zdejmowaniu” współpracowników Moriarty’ego musiał uciekać się do najbardziej drastycznych środków. Alternatywnie, zawsze mamy jeszcze sieczenie maczetami w Karachi przy odbijaniu Irene. Jakkolwiek jest to całkiem mocny argument, to nie przekonuje mnie on o tyle, że jako widz dopiero w ostatnim odcinku rzeczywiście dostałam dowód na to, że bohater potrafi uciec się do ostateczności. Jak już wspomniałam, nie jest mi łatwo pogodzić się nawet z samą myślą, że Sherlock Holmes kogoś zabił. To zmienia całą optykę patrzenia na bohatera. Zwłaszcza, jeżeli dodać, że nie widać po postaci wyraźnych konsekwencji tego czynu. Nie wiem, czy mam to rozumieć jako zamierzony rys charakterologiczny czy stwierdzić, że Moffat spieszył się przy pisaniu, bo na tym etapie spostrzegł, że zostało mu zbyt mało „minut” do końca odcinka. Stawiam na to drugie, bo wolę nawet nie rozważać pierwszej opcji. Powiedzmy, że nawet gdybym miała zaakceptować to, że Sherlock przekroczył taką granicę, tłumacząc to sobie największym poświęceniem, do jakiego człowiek dopuszcza się w imię przyjaźni, to chciałabym choć zobaczyć, że to coś zmienia – zdecydowanie i na zawsze. Coś więcej niż kilka sekund z synem Moffata, ucharakteryzowanym na małego Sherlocka. Swoją drogą, to ujęcie zostało wmontowane w takim punkcie sceny, że więcej mówi o tym, co widzi ‘oczyma duszy’ Mycroft, niż o zagubieniu samego Sherlocka.

Jedna kwestia jest taka, że misja, na którą wysłał Sherlocka Mycroft, mogła się dla bohatera skończyć gorzej niż więzienie. W końcu Mycroft sam mówi, że po 6 miesiącach ta operacja okaże się wyrokiem śmierci dla ‘agenta’ MI6. (Przy okazji – nie wiem, czy zamierzenie, ale jest tutaj jeszcze paralela do Irenki: "I wouldn’t even last six months") Ale już pomijając to wszystko – chciałabym po prostu zobaczyć, że Sherlock nie cierpi tylko dlatego, że rozstaje się z Johnem, Londynem i Anglią, ale że coś w nim pęka, kiedy nawet z najszlachetniejszych pobudek zabija człowieka. Nawet takiego jak Charles Augustus Magnussen.


Moriarty – Mam ochotę przyłożyć scenarzystom za ten pomysł, ale stwierdziłam, że poczekam z wyrażaniem sądów do momentu, kiedy dowiem się, w jakiej formie zamierzają go przywrócić. Ostatecznie kukiełka Moriarty’ego powtarzająca w kółko jedno zdanie nie oznacza jeszcze, że Moriarty nie zastrzelił się *na śmierć* na dachu St. Barts. Liczę na jakieś sprytniejsze rozwiązanie fabularne, bo ile razy można stosować te same środki i uciekać od konsekwencji (ha ha!) tego, co się samemu napisało wcześniej. Bardzo, co prawda, tęskniłam za Moriartym w wydaniu Andrew Scotta, ale nie przebaczyłabym twórcom, gdyby mieli go przywrócić jedynie po to, by zmarnować postać (i aktora przy okazji).

Kupiłam Moriarty’ego, który siedzi w ciemnym kącie głowy Sherlocka, ale żeby przekonać mnie, że Jim z IT może znowu pojawić się w Londynie, twórcy będą musieli się mocno nagłówkować.

Podsumowując jednak odcinek - uratował on dla mnie cały sezon. Rozczarowanie po "The Sign of Three" było z mojej strony tak wielkie, że miałam już tylko resztki nadziei, że serial wróci znowu do opowiadania całych a nie rozczłonkowanych historii. "His Last Vow" jest już w dużej mierze odcinkiem zamkniętym, chociaż może nie do tego stopnia, co te z pierwszego tudzież drugiego sezonu. Jedynie niepokoi mnie cliffhanger, bo znając już sposoby, w jakie scenarzyści Sherlocka radzą sobie z nimi, możemy spodziewać się telefonu z śmiesznym dzwonkiem lub wielokrotną liczbę alternatywnych rozwiązań. Kiedy osobiście wolałabym dostać jakąś konkretną odpowiedź, czemu znowu wracamy do Moriarty’ego; przy czym najlepiej taką, która nie zakłada jego zmartwychwstania. Symboliki religijnej w Sherlocku jest już wystarczająco dużo jak na jeden serial detektywistyczny.

Co nie zmienia faktu, że odzywa się we mnie znajome uczucie strasznej pustki, kiedy pomyślę, że znowu żegnam się z serialem na nie wiadomo jak długo. Na wyjście więc proponuję posłuchać piosenki z bardzo odpowiednimi słowami (Kasiu, dziękuję!), która pewnie nieraz będzie pomagała mi wesoło zabić czas do następnego sezonu i powrotu na Baker Street.



* Byłoby znacznie, znacznie lepiej, gdyby Sherlock w tym ostatnim odcinku NAPRAWDĘ odleciał do Europy Wschodniej. Po pierwsze dlatego, że moglibyśmy się bawić w spekulacje, po drugie dlatego, że otworzyłoby się więcej możliwości scenariuszowych na następny sezon, a po trzecie dlatego, że suspens to rzecz święta - z suspensu się nie rezygnuje if suspense presents itself. (Potem, oczywiście, Sherlock musiałby wrócić na łono swojej małej ojczyzny, bo detektyw nie może funkcjonować bez Londynu na dłuższą metę i vice versa.) A jeżeli już o karze mowa, to znającym angielski polecam dodatkowo ten oto fragment z bloga Hello, tailor (i właściwie cały wpis, bo chociaż mój odbiór odcinka jest raczej pozytywny, to jednak nie potrafię nie zgodzić się z większością jej surowych, racjonalnych uwag): 

"My immediate assumption after Sherlock shot Magnussen was that next season, we'd be in for some kind of Hannibal-style crimesolving scenario where Sherlock is incarcerated but is occasionally sprung from jail to help solve the puzzle of the week. This would be an interesting development both for Sherlock as a character and for the show, because the reason why everything seems like such a hot mess right now is because there are no restrictions on anything. Sherlock has too much freedom, the writers have too much power, and everyone would benefit from cooling their heels in narrative prison for a while."



3 komentarze:

  1. Chyba stałam się trochę niewrażliwa na zabijanie w filmach. Przyzwyczaiłam się do bohaterów, którzy strzelają na prawo i lewo, a ich psychika ma się zupełnie nieźle. Sherlock po trzech sezonach jest dla mnie postacią tak niespójną, że już żadne rozwiązanie mnie nie zdziwi: ani brak wzmianki o incydencie, ani kozetka.
    Rzeczywiście, jakkolwiek i ja tęsknię za panem Scottem, lepiej żeby scenarzyści oszczędzili sobie wskrzeszania Moriarty'ego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żuczku, bardzo chciałabym się z tobą nie zgodzić, ale niestety, niestety! Muszę przyznać Ci rację. Scenarzyści poszli z Sherlockiem w trzy światy w tym sezonie, charakterologicznie rzecz biorąc. Gatiss swoje, Thompson swoje, Moffat swoje. Co Gatiss fajnego wprowadził, to reszta zepsuła (z całym szacunkiem do reszty). I wyszedł taki właśnie jeden wielki mętlik.

      A na zabijanie nie mogę pozostać niewrażliwa, bo jednak Sherlock Holmes to taka specyficzna kategoria. Ten Pan nie zabija. A jeżeli zabija, to ja wolę nic o tym nie wiedzieć. Jeżeli wiesz, co chcę przez to powiedzieć.

      Usuń
  2. Ten serial jest idealny w każdym calu. To że Sherlock zabija tego człowieka nie znaczy o nim nic złego wręcz przeciwnie. To co zrobił pokazuje że nie jest tylko "wysoko funkcjonującym socjopatą" ale prawdziwym przyjacielem Johna. Sherlock nie powinien ponieść żadnej kary gdyż "zabił tylko gościa któremu się to należało dzięki temu uratował wielu innych ludzi,więc szacując wszystkie zyski i straty...zrobił dobrze". Sherlock jest dla Johna przyjacielem i udowodnił także że jest i odwrotnie. Sherlock jest "palantem,wkurzającym dupkiem,grubiańskim ignorantem którego mieliśmy nieszczęście poznać" ale jest także "najlepszym przyjacielem i osobom która odmieniła życie Johna na zawsze" i właśnie za to kochamy tą postać za to że pod maską socjopaty kryje się serce które potrafi kochać i kocha. Pomimo iż Sherlock nigdy na głos tego nie powie to my to widzimy i dlatego SHERLOCK jest tak wyjątkowy...

    OdpowiedzUsuń