poniedziałek, 10 lutego 2014

Film sensacyjny po polsku, czyli „Jack Strong” Pasikowskiego

To jest, oczywiście, pewien ewenement, że facet robi taki film jak „Pokłosie”, po czym przechodzi do kręcenia filmu o Kuklińskim. Mało tego, filmu o Kuklińskim, który nie odbrązawia bohatera. Zaiste, w naszym kraju dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom. Fakt, że to producenci podsunęli Pasikowskiemu pomysł na Jacka Stronga i że zdecydowanie nie był to ich pierwszy wybór co do reżysera (czego Pasikowski nie ukrywa). Ale co tu będę plotkować, przejdźmy do sedna. 

Dlaczego to nie mógł być wiodący plakat filmu, a nie ten maszkaron, który był rozwieszany na murach kin? Chociaż jak patrzę, jaki zestaw nazwisk widnieje na tym plakacie, to też mi się nóż w kieszeni otwiera. Zamachowski gra postać znaczącą, ale nie tyle, żeby trafić na plakat, a Małaszyński został wymieniony dla czystej reklamy – w filmie ma może ze trzy kwestie (i dobrze). W jakim stanie jest polskie kino, jeżeli musi promować się aktorem znanym z telewizji – to już Wam pozostawię pod rozwagę. Pff, po co promować film Patrickiem Wilsonem – kto słyszał o Patricku Wilsonie? ;)


Jak wiadomo, pułkownik Kukliński jest postacią kontrowersyjną w naszym kraju, choć nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że ktokolwiek, kto w Polsce zrobił cokolwiek, skazany jest właśnie na taką łatkę. Mógł to być film o Kuklińskim – wojskowym, który przekazuje tajne informacje państwowe obcemu wywiadowi, narażając w ten sposób nie tylko ZSRR jako takie, ale i własny kraj; można było zrobić z niego postać, której motywacje poddawane byłyby pod wątpliwość raz po raz; można było sugerować, że mógł być podwójnym agentem. Naprawdę jednak szanuję to, że twórcy świadomie zrezygnowali z takiej ścieżki. To pierwszy film *fabularny* o tej postaci, z pewnością wielu młodych ludzi dopiero obraz Pasikowskiego wtajemniczy w to, kto zacz ten Kukliński (tajemnica Poliszynela – na podręcznik od XX wieku w większości szkół nie starcza czasu przed maturą). Przede wszystkim zaś „Jack Strong” nie jest filmem politycznym; jest owszem mocno zanurzony w historii, ale Pasikowski ten temat potraktował jako kanwę opowieści o zwykłym człowieku-bohaterze. Wiadomo, można się czepiać, że film podsuwa nam interpretację postaci jak na złotej tacy, ale to nie w tym tkwi mój problem (ha, wiedzieliście, że do tego dążę).

Zdaję sobie sprawę, że określenie, które zaraz padnie, to słowo-wycieruch, ale „Jack Strong” jest w istocie filmem nierównym, co przekłada się na poczucie, że obraz roi się od zmarnowanych szans. I ten właśnie niewykorzystany potencjał to mój główny zarzut. 

Po pokazie w łódzkiej PWSFTviT, Pasikowski mówił między innymi, że nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby zrobić z Kuklińskiego polskiego Jamesa Bonda. Co jest jedyną słuszną decyzją, bo gdyby tak zrobił, jego filmu nie dałoby się oglądać. I prawda, „Jack Strong” ma więcej z klimatu „Tinker Tailor Soldier Spy” niż z serii o 007. To widać było już po zwiastunie, w samym zaś filmie niektóre sceny mają bardzo podobne dekoracje, jak ta u Pasikowskiego, w której wojskowi ze swoimi żonami świętują Sylwestra, diablo podobna do sceny spotkania wigilijnego (też z żonami!) w „Tinker Tailor…”. Podobnie oba filmy mają zbliżoną, chłodną kolorystykę (która aż krzyczy: „zimna wojna!”) i wszędobylską, klaustrofobiczną atmosferę, podkreśloną przez mnogość ujęć w zamkniętych, biurowych pomieszczeniach i nieciekawych mieszkaniach. Jednak, pomimo porównań, „Jack Strong” może i być koprodukcją, ale jest filmem polskim z ducha, z całym przekleństwem i dobrodziejstwem inwentarza. 

Fotos ze sceny, która tak bardzo przypomina mi równie szare przyjęcie w "Tinker Tailor...". Panowie zaraz usiądą do wódki i smutnych wynurzeń.

Mamy więc fantastyczne rozwiązania scenariuszowe (np. problemy z maszyną szyfrującą „Iskra”) przemieszane z niekiedy naprawdę sztampowo rozegranymi tematami i banalnymi dialogami. Kiedy już wątek Kukliński-tata a syn-buntownik zostaje ciekawie wprowadzony, to reżyser-scenarzysta psuje ją kolejną konfrontacją, która brzmi w sposób, w który żaden nastolatek nie rozmawia z ojcem. Bezmyślnie wprowadzone informacje (np. to, że dzieciak bierze „kompot”) nie mają żadnych konsekwencji dla późniejszego rozegrania wątku czy postaci. Pewne zaś elementy biografii Kuklińskiego (śmierć obu synów w niewyjaśnionych okolicznościach) zostają zaledwie poruszone, kiedy to właśnie one nadają podwójnej głębi dramatycznym wypadkom, które działy się wokół całej sprawy. Film kończy się tam, gdzie powinien, być może, dopiero się rozkręcić. Szkoda. 

Zaczęłam od utyskiwań, ale nie jest znowu tak, że nic mi się nie podobało. „Jack Strong” ma sporo zapadających w pamięć, mocnych i żywych scen. A z drugiej strony mamy też takie z gatunku „w połowie dobre, w połowie złe”: mam choćby na myśli scenę pościgu, która z jednej strony niezaznajomionych z polskimi warunkami obcokrajowców mogłaby setnie rozśmieszyć (pościg na śniegu, 40 km/h), z drugiej zaś strony jest tam takie bogactwo ujęć, że ze świecą szukać podobnej. Scena jest zresztą wpisana w sekwencję, w której Pasikowski ucieka się niby do tradycyjnego zabiegu narracyjnego, ale przy tym jednak bezbłędnie myli tropy (niemal dosłownie). Podobnie słodko-gorzkie odczucie mam, kiedy zatrzymuję się nad wątkiem Rakowieckiego (Ireneusz Czop), który po prostu nie został wygrany do końca. Wojskowy wygłasza dramatyczne kwestie nad kieliszkiem wódki o sumieniu i strzelaniu do cywilów, a przecież jak tu mówić o wzruszeniu nad jego losem, kiedy jako widzowie poznaliśmy go raptem minutę temu. Tę wymianę zdań pomiędzy nim a Kuklińskim w filmie ratuje właściwie tylko to, że Czop jest na tyle dobrym aktorem, by w tę minutę skupić naszą uwagę, więc w jego ustach rozżalone „Może my już jesteśmy radzieccy?” nie brzmi fałszywie. Co nie zmienia faktu, że po postaci ten film się zaledwie prześlizgnął. 

Wilsona w sumie też szkoda. Jak już mamy okazję wykorzystać talent takiego aktora, to naprawdę można było dać mu coś lepszego do zagrania niż te papierowe kwestie. Dobrze się ogląda interakcje Dorocińskiego i Wilsona na ekranie, ale spokojnie można było z tego duetu wycisnąć coś więcej.

Ciekawe też, że Pasikowski każdą dramatyczną scenę rozprzęża nieoczekiwanym humorem słownym. Akurat na pokazie, na który się wybrałam, widownia pękała ze śmiechu tak często, że ktoś za drzwiami mógłby pomyśleć, że oglądamy komedię, ale po pierwsze był to humor, który miał raczej powodować śmiech nerwowy, a po drugie sądzę (lub chcę tak myśleć), że była to specyficzna widownia – śmiała się non-stop nawet na takich scenach, na których mnie osobiście pojedyncze kwestie bawiły tylko tyle, ile potrzeba do ironicznego uśmiechu. 

Podtrzymuję jednak to, co napisałam wyżej – ten zabieg „rozprzężania” podkręconej atmosfery nie jest czymś zdecydowanie złym. Przecież nawet najbardziej poważne sytuacje potrafią wyglądać komicznie, oglądane z dystansu, z bezpiecznej odległości. Poza tym, humor nie zmienia odbioru filmu do tego stopnia, żeby dało się zapomnieć, że to jednak film sensacyjny (sic). Co zaś do wspomnianych powyżej kiksów scenariuszowych, to nie psują one całości na tyle, by filmu nie oglądało się z rosnącym zaciekawieniem. Jest to oczywiście zasługa reżysera, ale i aktorów; przede wszystkim Dorocińskiego, który choć gra swojego Kuklińskiego w tonie spokojnego, skromnego i prostego człowieka, potrafi wciąż odmalować całą gamę emocji i konfliktów wewnętrznych, które targają postacią. Podobnie świetnie spisują się pozostali polscy i rosyjsko-mówiący aktorzy, którzy dają się poznać, a przy tym nie próbują „kraść” scen Dorocińskiemu. Zachowanie takiego umiaru to też sztuka. Najsłabiej wypada wątek amerykański, ale to nie z winy np. takiego Patricka Wilsona (grającego Daniela Fordena, amerykański kontakt Kuklińskiego), ale z powodu pewnej naiwności, z jaką strona amerykańska jest ukazana w filmie. Zwłaszcza scena, kiedy przełożony Daniela prosi go o poinstruowanie Kuklińskiego, żeby przystopował z wysyłaniem im dokumentów, bo jeszcze skończy jak Pieńkowski, uderzyła mnie jako mocno przekoloryzowana. 

Dorociński świetnie wykorzystuje papierosa w tym filmie. Papieros jest jego alibi, kamuflażem, słabością i wytchnieniem. I bardzo wiele mówi o bohaterze, kiedy nie można tego zrobić innymi środkami – w końcu zadaniem szpiega jest przecież emocji nie ujawniać.

Chociaż wyszłam z kina z poczuciem, że z chęcią obejrzę ten film raz jeszcze, to jednak mogę mówić o pewnym rozczarowaniu, gdyż liczyłam na coś więcej. Tak, akcja toczy się gładko, reżyseria jest sprawna, aktorzy grają wyśmienicie, ale brakuje głębi i doszlifowania wielu scen i wątków – przede wszystkim ich domykania. Mam już trochę dość zaczynania ewentualnych pochwał nad polskim filmem od zdania: „Jak na polski film…”. Chciałabym w końcu móc powiedzieć, że coś komuś wyszło po prostu dobrze, kropka. Obawiam się jednak, że dostaliśmy najlepszego Jacka Stronga, jakiego w obecnych warunkach można było nakręcić. 

**************************

Uwaga na wyjście: Czy ktoś ma jakieś sugestie, dlaczego w polskich filmach charakteryzacja jest tak nędzna? Dorociński, któremu przyprawiono siwe włosy i brodę nie wygląda nawet odrobinę jak stary Kukliński – wygląda jak Gandalf Szary. Podobnie źle było w „Rewersie”. Czemu Meryl Streep w „August: Osage County” może mieć perukę, która bardziej przypomina prawdziwe włosy, choć akurat w tym filmie widzowie są poinformowani, że to rzeczywiście jest peruka? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz