środa, 12 lutego 2014

Z Osage nie ma dokąd uciec - o pewnym dusznym lecie w „August: Osage County”

Jeszcze nie zdecydowałam, czy to będzie wpis z gatunku spoilerowych czy jednak nie, ale obiecuję ostrzec w krytycznym momencie. Postaram oprzeć się pokusie. 

Będziemy dzisiaj odkrywać, jakiego typu filmem „familijnym” jest „Sierpień w hrabstwie Osage”. Na marginesie: więcej takich plakatów!

Przyjaciółka, z którą wybrałam się do kina (cześć przyjaciółko!), wyśmiała mnie, że przed seansem wiedziałam o filmie tyle: 

1. to jest na podstawie jakiejś sztuki, której nie czytałam, ale podobno ceniona i nagradzana (zdobyła Pulitzera); 
2. oś fabularną stanowi Meryl Streep i Julia Roberts, tzn. grane przez nie postacie;
3. rodzina Streep-Roberts zjeżdża się do domu na wygwizdowie, bo dzieje się coś złego;
4. a potem to już tylko rodzinne porachunki.

Wyśmiała mnie, bo rzekomo mam manię sprawdzania wszystkiego o filmie jeszcze zanim pójdę do kina. Jak widać, nie zawsze się to potwierdza. Chociaż bawi mnie w Czesiu, że moje szczątkowe informacje o „August: Osage County”, oparte na zwiastunie, w gruncie rzeczy podsumowują fabułę. Czy to już spoiler? 

„Sierpień w hrabstwie Osage” rusza z kopyta w momencie, kiedy mąż chorej na raka Violet (Meryl Streep) wychodzi z domu i nie wraca. W tej kryzysowej sytuacji w domu zbierają się wszyscy członkowie rodziny, chociaż niektórzy do tego gniazda mają całkiem daleko. I każdy prędzej czy później pożałuje, że w ogóle przyjechał. Mamy więc: siostrę Violet z mężem i synem, który nie jest może geniuszem, ale spokojnie można założyć, że bycie ciamajdą zawdzięcza w dużej mierze swojej apodyktycznej matce; córki Violet, spośród których Ivy (Julianne Nicholson) z poczucia odpowiedzialności wciąż nie odcięła pępowiny, Karen (Juliette Lewis) wiecznie ma jakiegoś nowego faceta i życiową naiwność uzupełnia okłamywaniem samej siebie, a Barbara (Julia Roberts; w filmie odgrywająca największą rolę po Meryl Streep) co prawda „ustatkowała się” z daleka od Osage, ale nie zmienia to faktu, że życie też ma mocno rozwalone (już pierwsze ujęcie postaci – kiedy widzimy ją odwróconą plecami, zwiniętą w kłębek na łóżku w ciemnej sypialni – jest do złudzenia podobne do tych, które pokazują jej matkę i dom rodzinny, gdzie panuje wieczna duchota, stęchlizna i gdzie rolety są zawsze zasunięte, „żeby nie było widać, czy to noc, czy dzień”). Z tą ostatnią dostajemy też w pakiecie męża i nastoletnią córkę. 

Rodzina ukazana w filmie z jednej strony jest trochę jak z przerysowanej, czarnej komedii, z drugiej zaś jest może tylko uwypukleniem tego, czego doświadcza większość rodzin, czyli syndromu „wszyscy jesteśmy wariatami i zresztą każdy ma coś za uszami”. Niby tyranem w tej historii w sposób oczywisty jest tylko Violet, lekomanka i w gruncie rzeczy bardzo nieszczęśliwa istota, ciągle urządzająca sceny przy stole (i poza stołem), to jednak jej swoista „choroba” rozszerza się na pozostałych członków rodziny. Sceneria filmu, skoncentrowana ściśle w obrębie rodzinnego domu, fantastycznie pokazuje statyczność, w jaką wpada rodzina Violet – chociaż w żyłach krąży krew i co rusz wybucha jakiś nowy familijny skandal, to jednak wszyscy stoją jak wrośnięci, w miejscu, w niezmiennych schematach, a dynamika między postaciami zmienia się tylko chwilowo, by zaraz powrócić do status quo. I tutaj film stawia jedno odważne pytanie: czy przyjąć postawę, że wszyscy musimy przecierpieć swoje w rodzinie, niezależnie, czy ta rodzina jest „dobra”, czy „zła” (przecież każda rodzina jest nieszczęśliwa inaczej – a „podobnie szczęśliwe” to tylko u Tołstoja), czy jednak istnieje gdzieś granica, jakaś masa krytyczna, wraz z osiągnięciem której trzeba, w samoobronie, powiedzieć „dosyć”?

Być może jedyna osobą w rodzinie Westonów, która absolutnie niczego nie udaje, jest Violet (podobnie pozbawiona taktu co Małgorzata Linde). Szczerość niby jest w cenie, ale w takim wydaniu czyni ją postacią najbardziej ze wszystkich nieznośną i męczącą.

Powiedzmy sobie jedno: każdy film z Meryl Streep (a.k.a. Muriel Strepsil*) w roli głównej automatycznie staje się także filmem o aktorce. “This diva needs her stage”, jak przypomina mi współlokatorka śpiewająca musicale dzień w dzień nad uchem (cześć współlokatorko!). Streep ma w swoim aktorstwie mnóstwo teatralnych manieryzmów i przyznam, że nigdy do końca nie mogłam rozgryźć, czy to dobrze, czy może raczej fatalnie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Streep to po prostu taka amerykańska Janda; przez co mam na myśli, że obu można zarzucić, że ich środki wyrazu są troszeczkę „zbyt”. Fakt, że nigdy żadną rolą Amerykanka nie powaliła mnie jeszcze na kolana. Ani mnie ziębi, ani grzeje, a jednak przecież coś musi być w tym, że tyle kinomanów pieje z zachwytu (i Akademia, bo przecież znowu przyznała jej nominację). Prawda? Jedno można powiedzieć na pewno – postać de facto głowy rodziny (bo co z tego, że jest kobietą), która terroryzuje swoich bliskich być może dlatego, że kiedyś doznała podobnej nieczułości, to rola w sam raz dla niej, a już na pewno w sam raz dla tej Meryl Streep, za jaką aktorka jest powszechnie uważana w środowisku (mocny, zdecydowany charakter, trochę niewyparzony język). Ta rola leży na Meryl jak druga skóra, bo niespecjalnie też wychodzi poza jej standardowe portfolio. To nie jest krytyka z mojej strony, ot obserwacja na marginesie.

A może to po prostu znakomity wybór obsadowy, żeby postać, która cechuje się manią kontroli nad całą rodziną, została zagrana przez aktorkę, która też bardzo „rozpycha” się po ekranie. 

Znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się na przeciwległym końcu spektrum, a ściślej rzecz ujmując w interakcji Violet (Streep) z jej córką (Julia Roberts). Dawno nie miałam okazji widzieć Roberts w tak wymagającej roli i chyba też wciąż, mimo długiego aktorskiego stażu, pokutuje narzucające się kojarzenie jej głównie z filmami „babskimi” (tak, mnie też nie podoba się to określenie). W tym zaś filmie aktorki postanowiono nie odmładzać, nie upiększać; wygląda w nim na tyle lat, ile faktycznie ma, co jeszcze podkreśla życiowym „steraniem” odgrywanej postaci. Roberts jest w tej roli skoncentrowana, a jednocześnie nie szarżuje – w przeciwieństwie do Streep – co naturalnie zaliczam na plus. Pokazuje jednak na tyle dużo temperamentu, że choć nie widać cienia fizycznego podobieństwa między nią a Meryl, spokojnie da się przez te dwie godziny zawiesić niewiarę i poddać iluzji, że rzeczywiście to mogłyby być matka i córka. 

Podobieństwo między nimi jest zerowe, ale Roberts nadrabia te braki swoją grą. Roberts – a nie Streep – bo w tym filmie reszta obsady może się od carycy kina tylko odbijać. 

Chociaż „Sierpień w hrabstwie Osage” to historia rodzinna, jest w przeważającym stopniu opowieścią o kobietach. W rodzinie Violet brak silnego, męskiego pierwiastka i głownie przez to kobiece spory, dylematy i demony wewnętrzne wychodzą na plan pierwszy, przez to kobiety przejmują w tej rodzinie typowo męskie role i schematy zachowań. Otrzymujemy więc doskonały wątek relacji „najbardziej obiecującej” córki z matką, ciekawie podjęty temat odpowiedzialności za rodziców rozgrywający się między trzema siostrami, gdzie prawdziwe 5 minut ma Ivy (Julianne Nicholson), przywiązana (toksycznie) do rodziców bardziej niż reszta rodzeństwa, a także na swój sposób odpowiadającą temu ostatniemu wątkowi relację w starszym pokoleniu  między Violet a jej siostrą. 

Rozmowa trzech sióstr o wadze pokrewieństwa (lub jej braku) i związanej z nią odpowiedzialności jest być może najlepszą "sceną rodzinną" jaką widziałam w kinie od dawna. 

Film koncentruje się na kobietach do tego stopnia, że mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma albo są przetrąceni – stłamszeni przez kobiety. Najwyraziściej wybrzmiewa to w roli małego Charlesa (Benedict Cumberbatch; chyba pierwszy raz grający na dużym ekranie ofermę, co oczywiście jako decyzja obsadowa jest z pewnością świadomym a przy tym zabawnym odejściem od Sherlockopodobnych ról, jakie się mu teraz narzuca), który nie jest w tej rodzinie traktowany jak mężczyzna, ba nie jest nawet traktowany w pełni jak człowiek. Może zabrzmi to zbyt dosadnie, ale wydaje się, jakby jego matka (Margo Martindale) przesuwała go z kąta w kąt jak psa. Jest taka jedna ukradkowa scena, w której choć ojciec Charlesa (Chris Cooper) wstawia się za synem i przez chwilę faktycznie przejmuje emocjonalną kontrolę nad swoją żoną, to jest to wydarzenie na tyle chwilowe, że nie może być mowy o jakimkolwiek zwrocie akcji. I co z tej sceny najbardziej zapada w pamięć, to jednak to, jaki okropny stosunek ma matka do własnego dziecka (dziecka par excellence, bo też nieprzypadkowo wyśmiewa małego Charlesa za coś, co mogłoby być postrzegane jako dziecinne, choć w istocie było po prostu niewinne i nie na serio). Jak się okaże, i ona nie krzywdzi swojego dziecka z przypadku, co oczywiście niczego nie usprawiedliwia, jedynie potwierdza, że w tej rodzinie nieszczęście goni nieszczęście. I tu, przyznaję, waham się, czy takie rozwiązanie fabularne/narracyjne nie robi się aż nadto karykaturalne.

Chociaż „August…” traktuje o kobietach, to jednak ta właśnie scena (mam na myśli to, co wydarzy się w obrębie następnych 2 do 3 minut) jest jedną z najbardziej przejmujących w całym filmie. 

Dom, jaki przedstawia „Sierpień…” – w którym wszystko staje na głowie, wszyscy coś udają, gdzie błędy rodziców doprowadzają do tragedii młodych i pokrewieństwo staje się przekleństwem na tak wielu poziomach – jest zbyt duszny, by można było planować w nim normalne życie. Tylko czy naprawdę da się kiedykolwiek uciec od swojej rodziny? Tak zupełnie, na sto procent, tak żeby to nie miało najmniejszego wpływu na twoje życie? I czy naprawdę tego właśnie pragniemy, założywszy już, że w rodzinie jest nam źle? Sytuacja wydaje się dosyć patowa, mimo pozornej możliwości wyboru. 

Na koniec postanowiłam sobie zadać niby najprostsze pytanie z możliwych: czy „August: Osage County” to film dobry czy niedobry? I tu najchętniej umyłabym ręce. Nie wyszłam z kina zachwycona, z drugiej strony trudno powiedzieć, żeby seans pozostawił mnie obojętną – w końcu rodzinne ‘brzemię’ to temat przemawiający do niemal każdego. Ale skoro to temat uniwersalny, to przecież znaczy także, że tego typu opowieści było już wiele, w dodatku dążących do podobnych konkluzji. Trudno mi było opędzić się też od myśli, że fabuła była zbyt statyczna, skrojona bardziej pod teatr niż pod kino. Z drugiej zaś strony film broni się aktorami – nie mogłabym przyczepić się do żadnej roli, wszyscy grali wzorowo. A mimo wszystko… czegoś mu ewidentnie brakuje, pomimo wspaniałości obsady. Miałam wręcz wrażenie, że taki piękny narybek aktorów marnuje się w czymś, co może i trzyma poziom, ale nie uzasadnia potrzeby skrzykiwania takich nazwisk. „Sierpień w hrabstwie Osage” to obrazek na raz. Będzie to seans ciekawy i raczej wart waszego czasu (chyba że już wielu tego typu historii „pokoleniowych” się naoglądaliście), ale nie opowiada w sumie o życiu czegokolwiek na tyle nowego, żeby warto go sobie było wielokrotnie odświeżać.

* ksywka Meryl, którą nadał jej genialny w te klocki krytyk filmowy Mark Kermode, pomysłodawca takich cudów jak: Ikea Knightly, Nicole Kindling, Huge Action, Gerard did a pas de deux, Orlando Borlando Gloom/Orloondo Bland, Matthew Mahogany, Keanununu Reeves, Ralph "Don't call me Ralph" Fiennes (podobno jego imię powinno się wymawiać „Reif”, wiedzieliście?) czy Lawrence "Don't call me Larry" Fishburne.

4 komentarze:

  1. Kolejny bardzo dobrze napisany tekst! Świetna lektura, która pomimo pewnych spoilerów wciąż pozostawia szeroką furtkę dla niewtajemniczonego widza. Stwierdzenie być może banalne, ale nie da się jednak ukryć, że jest to rzadki wyjątek współczesnego dziennikarstwa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Luke, zawsze miło się czyta takie rzeczy na swój temat, zwłaszcza jeżeli komentuje ktoś, kto lepiej zna się na temacie.

      Btw, mam nadzieję, że odcinek o kinie science-fiction montuje się, że aż furczy!

      Usuń
  2. Cześć! Nie potrafię patrzeć na ten film z dystansem i oceniać go jako filmu, bo jest taki tragicznie smutny. I mam o to żal do twórców- zwiastun, który zachęcił mnie do obejrzenia "Sierpnia..." wcale nie zwiastował czegoś takiego. To film przeraźliwie realny, o tym co każdy z nas zna z własnej rodziny (przy czym te, które znam i tak uważam za relatywnie szczęśliwe), ale o czym woli przez większość czasu nie myśleć. O poczuciu winy, stłamszeniu i poczuciu bycia ograniczanym, upokarzanym i krępowanym wymyślnymi szantażami emocjonalnymi i "gierkami", które mimo woli przechodzą z pokolenia na pokolenie. Myślenie o tym i oglądanie tego przez dwie godziny było katorgą. W kinie zdecydowanie wolę oglądać cudze problemy, a najlepiej w ogóle nie problemy, tylko rzeczy pozytywne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Asiu, co nas nie zabije, to nas wzmocni...? ;) Ja też WOLĘ oglądać rzeczy lekkie i przyjemne, ale te ciężkie i poważne są czasem dobre dla myślenia. I duszy, jeżeli wierzysz w takie rzeczy.

      Usuń